Skocz do zawartości

Krzychoo226

Społeczność Astropolis
  • Postów

    2 584
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    13

Treść opublikowana przez Krzychoo226

  1. Dzień ósmy Przygotowałem już grunt podczas relacji z OSF, wczoraj kupiliśmy tlen i dziś następuje jedyna logiczna kontynuacja - próba zdobycia ALMA'y. Przed nami ambitny dzień - od wizyty w OSF opracowywaliśmy plan ujrzenia ALMA'y z tak bliska jak to tylko możliwe. W tym celu planujemy dostać się możliwie blisko Cerro Toco i jeśli będzie trzeba zdobyć szczyt. Wszystko z głową, najmniejsza wątpliwość, lub problem któregokolwiek z uczestników wyprawy to sygnał do powrotu. Nie jesteśmy wyposażeni na wysokości blisko 6000m, podobnie nasza aklimatyzacja zdająca egzamin na 4200m, na nic się zda na blisko 6 kilometrach gdzie ciśnienie jest już o ponad połowę niższe niż na poziomie morza. Wyruszamy w 6, Marek i Max odpuszczają. Marek ma problemy z nogą i w jego przypadku ta wyprawa nie wchodzi w grę, zresztą on już dokonał tego czego nie dokonało zbyt wielu i niewielu będzie miało okazję dokonać - miał niewątpliwą przyjemność udać się z oficjalną wizytą na płaskowyż Chajnantor. Max jest jeszcze pod opieką taty, a tata go nie puści Ale raczej nie podzielał entuzjazmu starych świrów Udaliśmy się drogą na wschód w stronę boliwijskiej i argentyńskiej granicy. Zaplanowaliśmy wyprawę tak by najpierw obejrzeć wizualnie początki bocznych dróg którymi planujemy próbować przedostać się w pobliże anten, następnie odwiedzić rezerwat Los Flamencos gdzie liczymy na flamingi, a w drodze powrotnej zaatakować Cerro Toco. Pobieżne oględziny nastawiły nas optymistycznie - obie drogi, wschodnia i zachodnia, to solidne szutrowe szlaki, powinno być ok. W kierunku Boliwii i Agrentyny toczą się dziesiątki wielkich ciężarówek. Tak, toczą się to właściwe słowo. Z powodu wysokości i zapewne ładunku nie przekraczają one 20 - 30 kilometrów na godzinę. Do rezerwatu jednak nie było nam dane dojechać. Drogę zagrodził nam korek spowodowany przez wypadek. Decyzja zapadła szybko, zawracamy. Nie ma sensu czekać ani ryzykować objechania piaszczystą glebą, nie to jest naszym dzisiejszym celem. Później dowiedzieliśmy się, że na okres zimowy rezerwat w większości nie jest dostępny, a flamingi poleciały w cieplejsze rejony. W pierwszej kolejności próbujemy drogi wschodniej. Bardzo szybko okazuje się, że tutaj sukcesu nie odniesiemy. Z daleka widzimy opuszczony szlaban i usypane wały ziemi. Na dodatek dogania nas samochód ze strażnikami udającymi się na teren ALMA'y. Wyjaśniają nam, że dostać możemy się tylko za zgodą i ustaliwszy wcześniej wizytę za pośrednictwem OSF. Przepraszają, ale nie możemy przekroczyć bramy. Zatrzymujemy się więc przed szlabanem i pod okiem strażników udajemy się zobaczyć jedną z testowych anten która znajduje się dosłownie 400m od drogi. Niezniechęceni ruszamy spróbować drogi zachodniej. Ostrą wspinaczkę przerywa cisza dochodząca z Pathfindera. Wyjący jeszcze przed chwilą silnik ostatecznie milknie, ten szrot już wyżej nie pojedzie. Zawsze mówiłem, że tylko diesel, a nie jakieś tam benzyny... W nissanie przełączamy się na napęd na 4 łapy i jedziemy wyżej zrobić rekonesans tego co jest za wzniesieniem i o ile dalej jesteśmy w stanie kontynuować jazdę samochodem gdy ostatecznie skończy się droga. Mieliśmy tam wysiąść i jeden z nas wróciłby po chłopaków. Daleko nie musieliśmy jechać, dotarliśmy do Simons Observatory, na jego teren nie ośmielamy się wjeżdżać, wysiadamy. Wysiadając spoglądamy za siebie, mi wystarczył jeden rzut oka by wrócić do auta i gorączkowo zmieniać obiektyw. Wskakuję na pakę pickupa i fotografuję... Chajnantor wraz ze znajdującymi się tam antenami ALMA'y! Pięknie widać wszystkie istotne elementy - rozsiane po całym płaskowyżu 12 metrowe anteny, korelator i centralną sieć japońskich 7 metrowych anten. Jeszcze rzut oka na wysokość - 5130m i zbieramy się dać szansę reszcie ekipy. Cerro Toco odpuściliśmy, wysokość jest bardzo nieprzyjemna, nikomu jakoś nie uśmiecha się wspinać na samą górę. Wracamy.
  2. Dzień siódmy Kolejny dzień, kolejna wczesna pobudka. Tym razem naprawdę wczesna, bo celem są gejzery El Tatio, na miejscu musimy być możliwie wcześnie by Słońce nie zdążyło ogrzać powietrza. Gejzery znajdują się na 4200m, czyli podobnie jak Laguna Verde, jednak teraz jesteśmy już znacznie lepiej przygotowani jako że od kilku dni mieszkamy na wysokości najwyższych polskich szczytów. Na miejsce docieramy pomiędzy 7, a 8 rano. Gejzery są pięknie widoczne, buchają parą na 30 - 40 metrów w górę i, co ciekawe, w przeciwieństwie do innych nie posiadają zapachu. Blisko godzinny spacer nie dał nam się we znaki, a to znaczy że zaaklimatyzowaliśmy się do wysokości, to bardzo dobra wiadomość przed dniem jutrzejszym. Na koniec wizyty w El Tatio jeszcze wizyta w znajdujących się na terenie parku termach, ale tylko Bartek miał strój i odwagę wskakiwać do wody. W drodze powrotnej "zaatakowały" nas dwa ciekawskie lisy, miejscowe żebraki liczące na to że ich urok zmiękczy serca przejeżdżających turystów. Skoro nie boją się ludzi ta taktyka musi przynosić wymierne rezultaty. Przystajemy jeszcze nad rozlewiskiem Rio Putana, gdzie w bujnej roślinności swoje miejsce znalazły stada Wikuni oraz miejscowe ptaki. 10 kilometrów dalej w osadzie Machuca mieliśmy zaplanowany posiłek. Wczoraj nie mieliśmy szczęścia, za to dziś bingo - pod gołym niebem grillują się szaszłyki z lamy, a w barze czeka darmowy napój z koki i smażone ciasto z serem. Lama jest równie smaczna co urocza z wyglądu Najedzeni idziemy jeszcze obejrzeć miejscowy kościół i powoli zbieramy się do San Pedro. Na trasie spostrzegamy jednak anteny ALMA'y i na szybko na statywie wieszamy 400mm z podłączonym telekonwerterem by w ten sposób popatrzeć na nie przez chwilę. W San Pedro poza pamiątkami kupujemy coś jeszcze, co może przydać się w dniu jutrzejszym - tlen...
  3. Dzień szósty Tego dnia wyruszyliśmy na północ w kierunku rzek Rio Salado i Rio Grande. Pierwszym przystankiem na trasie był Yerbas Buenas i znajdujące się tam petroglify datowane na około 8000 lat pne. Fantastycznie zachowane w ekstremalnie suchym klimacie do dzisiejszego dnia pozostają wyraźne i czytelne. Następnie udaliśmy się do miejscowości Rio Grande ulokowanej w wąwozie rzeki o tej samej nazwie. Wąską, 10 kilometrową, krętą drogę pokonywaliśmy dość długo. Celem był 18 wieczny kościół i restauracja w której podobno można zjeść lamę. Na miejscu okazało się, że restauracja była zamknięta, więc tego dnia lamą się upiekło Niedługo później znów wspinaliśmy się po krętej drodze wąwozu na końcu której czekał nas przymusowy postój - na drogę wybiegły dziewczyny Gdy korek nieco zelżał podążyliśmy do celu dzisiejszej wycieczki - Valle del Arcoiris. Kolory, kontrast i kształt skał, totalny odjazd. Oczywiście jak na wyprawę w skład której wchodzili miłośnicy astronomii przystało, pogoda dopisała w stylu iście astronomicznym. Miejsce które najbardziej mogło skorzystać na silnym świetle słonecznym spowite było grubymi chmurami. Najsuchsze miejsce na ziemi, doprawdy nie wiem dlaczego oczekiwaliśmy Słońca
  4. Dzień piąty Wczesny i mroźny poranek dość szybko wybudza nas z zaspania. Choć Operation Support Facility ALMA'y nie znajduje się daleko - punkt kontrolny jest odległy o zaledwie 13 kilometrów - to uwijamy się możliwie szybko. Nie chcemy się spóźnić taj jak to VLT, limit szczęścia mamy już raczej wykorzystany. Na miejscu wita nas 3 strażników z których jeden zgodził się pominąć procedury bezpieczeństwa z zamian za drapanie za uchem, dwaj pozostali nie są niestety tak przyjaźnie nastawieni. Musieliśmy podpisać papiery, obejrzeć film instruktażowy i pokazać 2 razy tą sama gaśnicę w obu samochodach (no cóż, w wypożyczalni się nie marudzi tylko bierze to co jest...). Okazuje się że dotarliśmy jako pierwsi i reszta wycieczki dopiero teraz zjeżdża na miejsce. Gdy pozostali w końcu załatwiła formalności - ruszamy. Na górze wita nas sympatyczny przewodnik. Od początku przypomina o konieczności osłaniania skóry przed Słońcem, a jako przykład negatywnych skutków podaje siebie. Twierdzi, że jest finem, choć wydaje mi się, że mógł nas wkręcać (foto jegomościa znajduje się poniżej). Wycieczkę rozpoczynamy od, jakżeby inaczej, centrum wycieczkowego poznając historię ALMY, metodykę prowadzenia badań oraz najważniejsze i najciekawsze obserwacje dokonane w tym obserwatorium. Następnie udajemy się do centrum zarządzania zatrzymując się na chwilę obok laboratorium w którym znajduje się jeden z detektorów pracujących w antenach. Z laboratorium trafiamy do mózgu placówki - pokoju kontrolnego. Na wielkim monitorze, na żywo, widzimy w działaniu anteny na płaskowyżu Chajnantor znajdującego się 2 kilometry nad nami. Panowie na miejscu opowiadają o swojej pracy, wyjaśniają w jaki sposób sygnał ze wszystkich anten łączony jest w jedno oraz odpowiadają na nasze, pewnie naiwne, pytania. Następny budynek to hangar używany do serwisowania anten, możemy tu z bliska obejrzeć jedną z nich oraz z bezpiecznej odległości popatrzeć na Otto - jeden transporterów używanych do przemieszczania anten z i na płaskowyż. I tak minęły nam 4 godziny w jednym z najważniejszych miejsc współczesnej nauki. Na górę do anten nie ma szans się dostać, warunki tam panujące są zbyt niebezpieczne by wozić wycieczki. No ale przecież jesteśmy narodem przeznaczonym do zadać szczególnych. Potomkowie Polan, Wiślan, Lechitów, Piastów, Jagiellonów, Sarmatów, Wikingów, Adama, Ewy, Gigantów, Kosmitów, Żubrów, Bobrów i Archaniołów nie odpuszczają tak łatwo Wątek ALMY jeszcze się pojawi! Przy okazji wspomnę o ciekawostce związanej z tym i innymi miejscami należącymi do ESO. Na terenie OSF spotkaliśmy całkiem dużo osiołków, nie są to zwierzęta należące do naturalnej fauny Atakamy, zostały tu sprowadzone przez człowieka do pracy w kopalniach. Gdy te zmechanizowane osiołkom podziękowano za współpracę i wypuszczono wolno. Niemniej jednak ESO ma politykę, że każde zwierze żyjące na wolności powinno być traktowane jak dzikie i nie należy w żaden sposób ingerować w ich życie. Podobnie cały teren należący do placówek badawczych musi pozostać formie naturalnej, gdy ALMA przestanie funkcjonować ESO przywróci ten obszar do stanu w jakim go zastała. Miło spotkać się z takim podejściem w dzisiejszym świecie, tym bardziej że ESO to przecież my - Europejczycy Po powrocie, jako że dzień jeszcze młody jedziemy poobcować z tutejsza historią. Pukará de Quitor, bo tak nazywał się nasz kolejny cel to wioska obronna z okresu przed kolumbijskiego zlokalizowana zaledwie 3 kilometry od San Pedro de Atacama, tuż obok znajdują się słynne twarze wykute w skale. Przechadzając się szlakiem widokowym zauważamy coś na co nie zwróciliśmy wcześniej uwagi. Po wizycie w OSF, wiedząc teraz dokładnie gdzie mieszczą się anteny ALMA'y spostrzegamy tuż obok zbocza jednego z wulkanów biały punkt, dokładniejsze oględziny tego miejsca przez zabraną lornetkę potwierdzają nasze przypuszczenia - to antena ALMA'y i to nie jedna, a trzy! Obiecujemy sobie, że mając wolny czas w najbliższych dniach przyjedziemy tu uzbrojeni w telekonwerter i 400mm szkło by porobić zdjęcia. Resztę dnia spędziliśmy w przepięknym, kolorowym San Pedro, a potem wiadomo - astro Chyba tego dnia obserwowaliśmy przez pół metrowy teleskop, ale pewien nie jestem, może to było wczoraj?
  5. Nic straconego, muzeum odwiedzimy gdy Alain skończy metrówkę
  6. Dzień czwarty Po śniadaniu udaliśmy się do wypożyczalni zostawić uszkodzony samochód jednocześnie mocno trzymając kciuki by mieli coś większego niż tico. Na miejscu okazało się, że w istocie mają 4 samochody które mogłyby nas interesować, ale jeden był uszkodzony, jeden zarezerwowany więc zostały dwa - pathfinder i wielki pickup nissana. Jako że przyjechaliśmy pathfinderem to taki też samochód dostaliśmy w zamian. Zrobiliśmy nim jakieś 400m po czym wróciliśmy z powrotem. By nie używać słów powszechnie uznanych za obelżywe powiedzmy, że zawieszenie było w nie najlepszym stanie. Nie mieli wyjścia, musieli dać nissana. Załatwiwszy tę sprawę mogliśmy udać się w kierunku San Pedro. Najpierw jednak zahaczyliśmy o znajdujące się w pobliżu klify La Portada. Przepiękne miejsce, setki ptaków, naturalny łuk skalny i klify rozciągające się na obszarze ponad 30 hektarów. Następny przystanek na trasie to Chacabuco - miasteczko górnicze istniejące zaledwie 14 lat, od 1924 do 1938 roku. Wydobywano i przetwarzano tutaj azotany, ale wraz z wynalezieniem w Niemczech na przełomie lat 30 i 40 metod syntetycznych przemysł ten popadł w ruinę, a w raz z nim wyparowała połowa chilijskiego PKB. W czasach Pinocheta Chacabuco przeistoczono w obóz koncentracyjny... Obecnie z wolna odrastaurowuje się poszczególne części miasta. Na zwiedzenie całości niestety nie starczyło czasu, przed nami zaopatrzenie w prowiant w Calamie i dalsza jazda do San Pedro. Do celu dzisiejszej jazdy - Atacama Space Lodge - dotarliśmy w nocy, w sam raz by zaniemówić na widok Drogi Mlecznej rozciągającej się nad naszymi głowami. W euforii robiłem zdjęcia opierając aparat o relingi na dachu pickupa Po kolacji w miasteczku rozpoczęliśmy obserwacje, a astrofociarze dodatkowo nierówną walkę z ustawieniem montaży na biegun południowy. Chciałoby się całą noc do samego rana, ale niestety jutro pobudka najpóźniej o 7. Następnego dnia czeka na nas ALMA!
  7. Dzień trzeci Dzień zaczął się dobrze, z godzinnym zapasem ruszyliśmy autostradą numer 5 na północ w kierunku Antofagasty. Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Copiapo, a VLT opona naszego Pathfindera powiedziała dość. Na szczęście nic groźnego się nie wydarzyło, mogliśmy spokojnie zatrzymać się obok drogi i dokonać oględzin. Okazało się, że rozerwał się bok opony - dalsza podróż na czymś takim możliwa nie była, a kontynuowanie jazdy na zapasie przez kolejne 300km nam się nie uśmiechało. Kuba dzwoni do wypożyczalni, w weekend nikt tam nie mówi po angielsku, więc jako jedyna osoba hiszpańsko-języczna musi uratować dzień (zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz). Dowiedzieliśmy się, że wypożyczalnia ma 2 oddziały w Chile jeden w Santiago i jeden w Antofagaście. Samochodu nie dadzą, mogą co najwyżej jutro kogoś wysłać do pracy, żeby dał nam kolejny wóz. W tym momencie mogliśmy też zapomnieć o VLT, na zapasie dojedziemy z dużym opóźnieniem, a nikt tam nie będzie przecież czekał, nie jesteśmy jedynymi odwiedzającymi tego dnia... Próbujemy jeszcze szczęścia w napotkanej po drodze wulkanizacji, ale niestety nie mają takich dużych opon. Poradzili tylko by jechać powoli i nie przegrzewać zapasu. Gdzieś w tym miejscu zapadła decyzja, że jeżeli opona będzie wyglądała ok, to podjedziemy na parking przed VLT i porobimy fotki z daleka, jeżeli nie to trudno. Musimy przejechać 300 kilometrów i nie ryzykujemy zostawienia połowy ekipy na noc na pustyni w razie awarii. Powoli wgramoliliśmy się z zamglonego, pochmurnego wybrzeża przez góry na marsjański płaskowyż pośrodku którego z jednej strony znajduje się Cerro Paranal, a z drugiej Cerro Armazones czyli góry na szczycie których znajdują się obecne i przyszłe największe obserwatoria świata. Na parking zajechaliśmy godzinę po czasie, zakładam więc 400mm, by choć tak zbliżyć się do VLT. Z tego miejsca widać morze... Chmur nad oceanem. Choć VLT w linii prostej od oceanu dzieli niecałe 20 kilometrów Andy zatrzymują całą wilgoć na wybrzeżu. Kontrast między szaro-burą jesienną pogodą, a tym co doświadczamy zaledwie godzinę później jest niesamowity. Dopiero po chwili zauważam, że Kuba ciągle rozmawia z ochroniarzami przy bramie. Czyżby próbował ich przekonać by nas wpuścili? Po pewnym czasie ochroniarz znika wewnątrz budynku, a Kuba oznajmia żebyśmy się przygotowali, bo będą dzwonić do kogoś w obserwatorium i jest nadzieja że nasza historia zmiękczy im serca. Po chwili ochroniarz prosi o nasze formularze wejściowe, jadą po nas! Przyjechali po nas pracownicy swoimi prywatnymi samochodami. Mamy 5, 10 minut na zdjęcia na placu przed teleskopami. Nie posiadamy się ze szczęścia! Na szczycie Cerro Paranal widoczność grubo ponad 200 kilometrów, bez problemu widoczny Llullaillaco oddalony o 190 kilometrów. No i teleskopy... Antu, Kueyen, Melipal i Yepun... Przytłaczająco wielkie... W trakcie rozmowy z naszymi przewodnikami jeden z nich zaproponował, że może nas zabrać do budynku kontrolnego i opowiedzieć o pracy w obserwatorium. Nie śmieliśmy odmówić. Do środka teleskopu nie można było wejść tego dnia, trwała kalibracja - pewnie robili darki albo flaty, też bym nie wpuścił ;). Na koniec zdjęcia grupowe z przewodnikami, nasza niedoszła wycieczka cały czas ciekawie nam się przygląda. Musieliśmy podejrzanie wyglądać małą grupą z 2 przewodnikami, jedyni bez kasków - wizyta vipów Szczęśliwi kontynuujemy jazdę do Antofagasty. Rezygnujemy z odwiedzenia Hand of the Desert, zapada zmierzch, przed nami jeszcze sporo kilometrów, nie ma sensu ryzykować dokładania kolejnych. Tej nocy czeka na nas wygodny hotel i długi poranek, zasłużony odpoczynek po ostatnich dniach pełnych gonitwy. Jutro wyprawa w serce pustyni gdzie spędzimy następny tydzień - San Pedro de Atacama.
  8. Wreszcie obrobiłem zdjęcia więc zabieram się do spisania wspomnień z niedawnej wyprawy do Chile podczas której przemierzyliśmy prawie 6000 kilometrów i spędziliśmy siedem astronomicznych nocy na najsuchszej pustyni świata. W ostatecznym składzie ekipy znaleźli się: Mateusz Błaszczak @Alice Krzysiek Dominiak czyli ja Bartosz Makowski @maquu Tomek Mrugalski @thomson Marek Pacuk z synem Maksem Jakub Roszkiewicz @qbanos oraz Bernie Volz (nasz zaćmieniowy guru z USA). Nie była to typowa wyprawa astronomiczna, gdzie żyje się w nocy, a śpi w dzień. Byliśmy raczej nastawieni na zobaczenie i poznanie tak wielu rzeczy jak to tylko możliwe z astronomią pomiędzy. I chyba udało się tak krajoznawczo jak i astronomicznie. Przywiozłem dość nocnego materiału by mieć co obrabiać w trakcie białych nocy Relacje podzielę na dni, bo z jednej strony ogranicza mnie ilość miejsca na zdjęcia, a z drugiej mój brak zdolności pisarskich. Zwyczajnie nie dam rady opisać tego wszystkiego za jednym posiedzeniem. To chyba tyle tytułem wstępu. Dzień pierwszy Tego dnia w zasadzie nie wydarzyło się nic ciekawego. Po przylocie do Santiago i załatwieniu dwóch Pathfinderów, lokalnej waluty, kart sim oraz jedzenia ruszamy 800 kilometrów na północ do Copiapo. Mniej więcej w połowie drogi w La Serenie zatrzymujemy się zjeść późny obiad. Tutaj też widzimy pierwsze plakaty reklamujące zbliżające się całkowite zaćmienie Słońca. Zmęczenie lotami i długą jazdą powoduje, że poważnie myślimy o zatrzymaniu się tu na noc zamiast kontynuowaniu jazdy. Ostatecznie kawa i posiłek poprawiły wszystkim humory i postawiły na nogi. Do Copiapo docieramy sporo po zachodzie Słońca. Dzień drugi Copiapo posłużyło nam jako punkt wypadowy pod Argentyńską granicę do malowniczej laguny Verde. Po długim locie i szaleńczej jeździe samochodem tuż po nim, nie ma nic lepszego niż kolejne 500 kilometrów, tym razem w trudnym terenie Wstajemy wcześnie rano i kierujemy się na północny wschód. Krajobraz zmieniał się wielokrotnie: od drogi przez pustynie, przez zielone pastwiska i wąską dróżkę zawieszoną w kanionie docieramy na przełęcz na wysokości ponad 4000m. Nieprzyzwyczajeni (rano byliśmy jeszcze na 400m!) wyraźnie odczuwamy niskie ciśnienie, a każdy większy ruch kosztuje nas zadyszkę. Zostajemy tu chwilę nacieszyć się widokami i porobić zdjęcia. Przy okazji przeprowadziliśmy niezamierzony eksperyment - w Copiapo, czyli 4 kilometry niżej, kupiliśmy 2 paczki czipsów które przeleżały w bagażniku całą drogę. Jedna już strzeliła, drugą można zobaczyć na zdjęciu poniżej. Dalej szlak prowadzi do Chilijskiego punktu granicznego znajdującego się w parku narodowym Nevado Tres Cruces. Stąd już niedaleko do celu naszej wyprawy, raptem 80 kilometrów. Trasa wiedzie po dobrej drodze, ale biorąc pod uwagę nagłą zmianę wysokości jedziemy ostrożnie. Po około godzinie docieramy na miejsce. Laguna całkowicie mnie oczarowała i podobała się najbardziej spośród wszystkich które odwiedziliśmy podczas tego 2 tygodniowego pobytu (może dlatego że ta była ta pierwsza?). Niezwykła była ilość soli, wszystko było dosłownie białe. Wiał też silny, słony wiatr przez co chodzenie bez okularów było właściwie niemożliwe. W drodze powrotnej zastała nas noc, a wraz z nią południowe niebo. Nie było siły, musieliśmy się zatrzymać i choć chwilę popatrzeć. Oczarowani wracamy do Copiapo zjeść i wyspać się solidnie, bo już jutro wizyta w VLT!
  9. Ja używałem w lokalnej sieci. Bardzo duże możliwości konfiguracji, można ustawić sobie tak by w minimalnym stopniu obciążał sieć, umożliwiał transfer plików itd. No i stawiamy własny serwer, a nie powierzamy naszą prywatność zewnętrznej firmie.
  10. Ciężko uwierzyć w walkę z kolimacją trwającą rok. W produktach GSO.
  11. Chyba przestali się bawić w sprzęt dla maluczkich. Najmniejsze co znajduje się u nich na stronie to 400mm, z montaży też najmniejszy to DDM100.
  12. Duży sztywny newton, ODK, RC do tego CCD z dużym pikselem i obserwatorium w Andach Ewentualnie sztywny newton 10" i Atik 414EX na montażu z napędem paskowym
  13. Winter weź dowolnego laptopa z allegro i zasilaj go z 12V, branie drogiego lapka z dużą baterią to moim zdaniem strata kasy, lepiej kupić za to inny sprzęt.
  14. 70W to laptop pobiera podczas ładowania. Przy wyłączonej matrycy w trybie oszczędzania energii powinien pobierać mniej niż 1/5 tej wartości.
  15. Nawet słowa komentarza, chyba wszyscy już wszędzie byli i wszystko widzieli. Takie rzeczy na nikim nie robią już wrażenia
  16. Czyli zwykły click-bait i w zasadzie informacja nieprawdziwa?
  17. Ciekawostka: na południu Drogę Mleczną bez problemu można oglądać w okularach przeciwsłonecznych cat3, 4 sprawdzę dzisiaj :-)

    1. Pokaż poprzednie komentarze  1 więcej
    2. MateuszW

      MateuszW

      Zobacz przez folię słoneczną :) 

    3. Krzychoo226

      Krzychoo226

      @MaPa

      I jak widać sporo wina :pijacy:

    4. gryf188

      gryf188

      W dodatku DM odwrócona , ale to nie jest wina okularów  :D 

  18. Jest taki wątek 'jednoklatkowce'. Tak tylko przypominam, nikomu nie zabraniam aktywności na forum.
  19. Moja ulubiona kolorystyka
  20. Lunetka pozaosiowa przy której można usiąść na krzesełku a nie pół leżeć pół bić pokłony w kierunku północy, precyzyjne wyważanie, pokrętła alt/az chodzące jak masełko no i fakt, że uruchamiasz i działa - to zdecydowanie na plus. Prowadzi naprawdę fajnie, ale przerobimy jeszcze oś i dołożymy enkoder, zobaczy się jak wówczas poprowadzi. Na minus wyższa waga i rozmiar, ale osie można rozłączyć i każdą przenieść osobno za rączki transportowe. Na jesiennym na 100% (a może na jakimś wcześniejszym ), ale nie mogę obiecać, że będzie to już finalna wersja.
  21. A ja zapytam inaczej: ile lat zbierałeś materiał?
  22. Podczas testów prowadzenia mojego montażu ze stopki wycelowałem w NGC 7000. Dobrodziejstwem fov mojego zestawu jest to, że pozwala przyjrzeć się dokładnie poszczególnym fragmentom, bez rozpraszania widza obrazem całości. Dziś burza wodorowa znajdująca się na północny-zachód od zatoki. Zdjęcie robiłem już ponad tydzień temu, ale jakoś nie było czasu obrobić. 27x300s Ha 7nm Orion Optics CT10, Atik 414EX, montaż o kodowej nazwie N50
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.