Skocz do zawartości

wimmer

Społeczność Astropolis
  • Postów

    4 993
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Odpowiedzi opublikowane przez wimmer

  1. Normalnie dopiero teraz przeczytałem ten wątek.

     

    Hans! Bratnią duszą mi jesteś.... i kto by pomyślał.

     

    P.S: Chciałbym zaprosić Twoje opowiadania na moją stronkę o s-f... Co o tym sądzisz?

    Amatorska twórczość s-f

     

    Proszę oto jedno z moich opowiadań:

     

    W tamtych czasach planeta Ziemia była prawdopodobnie najbardziej parszywym miejscem w kosmosie. Wyobraźcie sobie, że pewnej rzeczy ludzie nie przewidzieli, a jeśli jednak przewidzieli, to zbagatelizowali. Wiele pięknych scenariuszy pisali na przyszłość swej rasie. Na przykład to, że pewnego razu opracują taki system napędzania statków kosmicznych, że będą mogli polecieć choćby do najbliższej gwiazdy i odnaleźć tam planetę odpowiednią do skolonizowania. Przeliczyli się ogromnie... Nie trzeba chyba tłumaczyć, że planety naszego Układu Słonecznego nie nadają się do zamieszkania. Ostatnio nawet Mars przyniósł wielkie rozczarowanie, gdyż po raz kolejny (i chyba ostatni) pokazał ludziom, że nie życzy sobie ich obecności. Zesłał na nich kolejną burze piaskową. Niby nic. Ziemianie zawsze byli przekonani o tym, że nawet silne powiewy pyłu przy tamtejszym niskim ciśnieniu atmosferycznym nie są w stanie zagrozić kolonizacji czerwonego globu. A tu proszę: Wiatr powiał z teoretyczną prędkością dwustu kilometrów na godzinę i ponownie objął pyłem całą planetę, co na kilka miesięcy jeszcze bardziej obniżyło temperaturę, utrudniając znacznie rozmrażanie wody. W dodatku, zimny północny wiatr sprzeciwił się w zupełności i wszelką wytworzoną przez ludzi wilgoć (a było jej wiele, ponieważ w ten sposób zamierzano uczynić atmosferę Marsa przyjazną) wiązał z pyłem w błoto, które zalegało wszędzie; zatykało wszelkie przewody dostarczające powietrze pomiędzy budynkami kolonistów – badaczy. Zatrzymywało większość urządzeń i silników, niszczyło mniejsze urządzenia. Te swego rodzaju mikro-błoto pozatykało systemy oddechowe w skafandrach członków ekspedycji badawczej, która zapuściła się daleko poza swoją bazę, i doprowadziło do ich uduszenia się. Tego nikt nie mógł przewidzieć. Zginęło kilkunastu marsonautów, a ci, którzy przez kilka miesięcy chronili się w glinianych budynkach i w jaskiniach, wrócili na Ziemię ledwo żyjąc. I nikomu nie polecali tam mieszkać.

    Księżyc, rzecz jasna, i tak był już zatłoczony, a utrzymanie tamtejszej kolonii było także nie lada wyzwaniem.

    Wróćmy na Ziemię. Takiego rozwoju wydarzeń niewielu ówczesnych naukowców się spodziewało. Kilku „mądrych” ludzi dawnych czasów powiedziało, że ludzie nie zdążą zapełnić całej powierzchni planety w przewidywanym czasie jej istnienia. Bzdura. Ziemia kwiczy dziś od przeludnienia. W XXII i XXIII wieku stopa przyrostu naturalnego wzrosła tak zatrważająco, że większość antropologów zgłupiała. Najgorsze jest to, iż nie da się tego powstrzymać, czy nawet spowolnić. Ziemianie poszaleli zupełnie. Mój przyjaciel powiedział kiedyś, że pieprzą się jak tchórzofretki. Nie wiem, co to oznaczało, a tym bardziej nie wiem nic na temat rozrodu tych zwierząt, ale jeśli te tchórzofretki kopulują jak szalone i bez opamiętania, to jego porównanie jest jak najbardziej słuszne. Prócz tego niemal fanatycznego rozmnażania się, jest jeszcze kilka czynników, przez które planeta pęka w szwach. Należy do nich sprawa z przedłużaniem sobie życia. Naukowcy już dawno opracowali takie metody. Nie znam się na tym, ale chodzi głównie o wprowadzanie syntetycznych enzymów w gospodarkę wodną komórek, które to enzymy powodują niejako „konserwację”, ale nie zakłócają ich pracy. Teraz takie terapie można stosować w warunkach domowych za całkiem przystępną cenę. Czemuż się dziwić? Czy ty, szanowny czytelniku, nie chciałbyś żyć trochę dłużej? Nie mówię tu o nieśmiertelności, bo to niemożliwe i na dłuższą metę pewnie przerażające, ale tak przedłużyć sobie istnienie dwukrotnie. Kuszące, prawda? Tak więc przy ogromnym przyroście naturalnym zapanowała światowa moda, taki szał, na przedłużanie swego żywota. Przeciętny człowiek umiera w dzisiejszych czasach w wieku około stu siedemdziesięciu lat. I zapewniam, niewielu jest takich, którzy chcą szybciej umrzeć.

    Kolejnym czynnikiem decydującym o przeludnieniu Ziemi jest brak jakichkolwiek wojen. Może to nietaktowne i okrutne z mojej strony, ale twierdzę, iż samozniszczenie pomagało utrzymać cywilizację w ryzach. Tak właśnie było. I staram się stwierdzać to bezuczuciowo, to znaczy – bez zapatrywania się na dobro i zło. Tego też nikt nie przewidział. To nieprawdopodobne, że Ziemianie aż tak bardzo się zmienili. Walka i śmierć były narzędziami w ich rękach od zarania dziejów, a tu nagle, gdy świat stoi u progu nuklearnej zagłady, oni naraz pojmują: Dość! Nigdy więcej zabijania!

    O chorobach nie wspominam. Istniały zawsze i istnieją nadal. Co rusz pojawiają się nowe, groźniejsze, ale współczesna medycyna nie dopuszcza do epidemii. Poza tym nie jest możliwe, aby powstała taka choroba, która efektywnie zwalczałaby przeludnienie.

    Mówi się, że ludzkość poskromiła naturę i ewolucję, że odebrała im i ujarzmiła ich najskuteczniejsze narzędzia. Te paskudne choróbska, które w zamierzchłych czasach kładły trupem całe miasta. Śmierć była lekiem na przeludnienie i śmierć czyniła ludzi bojaźliwymi wobec natury... Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

     

     

    W czasach, gdy ludzie stali się parszywi i sparszywili, zepsuli, schamili swoje niegdyś cudowne domostwa, dzieje się ta historia. Ziemianie na kupie śmieci, odchodów i własnych skutków ubocznych stawiali te swoje przepiękne, opływające w dostatek apartamenty. Mieszkali na szczytach pod chmurami, zapominając, że fundamenty wieżowców stoją na pustej skorupie, obdartej przez nich ze wszystkiego. Zapomnieli, że noszą ubrania wytworzone ze śmieci – zbutwiałych, gnijących i śmierdzących; a cieszyli się jak debile, kupując te szmaty. Prąd do zasilania mieszkań, sprzętów i urządzeń bierze się z ich własnych odchodów, i mają tylko szczęście, że nie śmierdzi z telewizora, gdy go oglądają. Cieszą się jak dzieci, gdy piją „dobry” trunek, a nie wiedza, że niejednokrotnie robiony jest z tych resztek nazwanych owocami, rosnących tuż przy fabrykach czy oczyszczalniach ścieków.

    Ludzie rozprzestrzenili się po całym obszarze planety. Nie ma już państw, a sektory. Odmienność poszczególnych ras przestała prawie istnieć, zatarła się w szalonym tempie rozmnażania. Wszyscy ludzie są niemal jednakowi, tak, że pra-potomek Afrykańczyka mieszkający gdzieś w metropolii syberyjskiej i pra-potomek Europejczyka egzystujący pośród dostatku miast saharyjskich niewiele różnią się od siebie.

     

     

    I kiedy ogólny bałagan gęstniał nieubłaganie, kiedy nikomu nie chciało się myśleć o tym, że planeta zapadnie się pod tym gąszczem budowli i nóg, nastał nowy porządek i jednocześnie nieład. Trudno powiedzieć jak do tego doszło (a nie stało się to od razu), że do władzy najwyższej i wykonawczej w sektorze 117-428564 czyli gdzieś w okolicach dawnych Himalajów (zamienionych z resztą w najwyższe miasto świata), dobrał się człowiek niezdrowy psychicznie. Trudno powiedzieć także, dlaczego do władzy w sektorach sąsiednich zostali powołani ludzie mu znani i podobnie chorzy. To rozprzestrzeniło się jak choroba, jak epidemia. Wtem wszystkim zaczęło się wydawać, że omylnie skazali ewolucję i naturę na śmierć. To było jak genialnie opracowana zemsta, jak najbardziej nieprawdopodobny scenariusz istnienia pewnej głupiej rasy gdzieś na peryferiach Galaktyki. Oto natura posłużyła się tymi, którzy chcieli ją zniszczyć. I choć nie udało się to nigdy wcześniej, teraz zaowocowało i nabrało cudownego smaku – smaku obłędu. Powstał niszczycielski geniusz, a jednocześnie nieopisany potwór, nie pierwszy w historii tej planety. Powstał plan! Plan zrodzony z umysłu psychopaty i geniusza jednocześnie. Plan poparty przez władców (również po części psychopatów) niemal na całym świecie. I wreszcie: Skuteczny plan zwalczania przeludnienia.

    Oto, raz w roku, w godzinach znanych tylko władzom wykonawczym i w dniu im tylko znanym, będzie się działo masowe uśmiercanie ludności. A uśmiercani będą mieszkańcy losowo wybranych miast i z losowo wybranych powodów. Niech nikogo nie zdziwi, że na przykład dwudziestego czwartego czerwca o godzinie szesnastej trzy do miasta Ridenland 147-38 wkroczą zastępy Najwyższych Wykonawców i przez cała dobę będą zabijać wszystkich mężczyzn – blondynów.

    Trudno powiedzieć, co wywołały takie oświadczenia. Wielu chciało zapoczątkować wojnę domową, ale czym? Broni wiele się nie produkowało. Posiadały ją tylko władze wykonawcze, i to one rządziły światem. Zabijać ich było nie sposób, ponieważ za taki czyn groziła kara śmierci, a każdy jak najbardziej cenił swoje życie, i nie po to przedłużał sobie istnienie, aby je tracić. To było niemożliwe. Poza tym nie było mowy o utrzymaniu jakiejś tajemnicy. Przez ulicę nie dało się normalnie przejść, więc co tu dużo mówić o zorganizowanej akcji zbrojnej w dodatku utajonej. Nawet ogólna histeria nic nie pomogła, modlitwy też, gdyż wierzących było coraz mniej. Najcenniejszą cechą ludzi ówczesnych, w ich mniemaniu, była umiejętność dbania o dobro własne, w skrócie – egoizm. Przy tak wielkiej i nieopisanej degeneracji instynktowej i uczuciowej Ziemian, zdolnych do zamartwiania się o swój kąt w morzu śmierdzących rywali, wszystko związane z planem anty-przeludnieniowym było zimnym powiewem – zmroziło ich, po czym przeszło bez jakiegoś szczególnego odzewu. Bezsilność! To była wspólna cecha wszystkich ludzi.

    A wyglądało to tak, jakby nieśmiertelna, wszechmocna ewolucja przygotowywałaby ich przez wieki do tego, by posiedli pewność, iż są panami tej planety i nic im nie zagraża. Im bardziej pragnęli ją ujarzmić, tym ona bardziej usuwała się w tył i słabła. Wtedy dochodzili do przekonania, że ona nie ma już mocy a tylko nimi kieruje, i są w stanie pokierować sobą lepiej. Nie zauważyli tego, że oni i ona, to jedność, że ewolucja musi na nich eksperymentować i narażać ich po to, by stawali się silniejsi, że ona nie myśli – rzecz jasna – nie ma z góry zaplanowanego schematu działania. To, że pieli się do góry po szczeblach rozwoju było dziełem jej nieskończonych prób. W końcu przestali się jej poddawać, utrudniali jaj zadanie, a czym bardziej to robili, tym bardziej ona próbowała na inne sposoby pociągnąć to dalej. Nieskończoną ilość gatunków w ten sposób zapoczątkowała i uśmierciła. Ten jeden gatunek ludzki myślał, że jest większy i ważniejszy od innych, że ma większe prawa w świecie i sama ewolucja musi być mu poddana. Tymczasem doszło do tego, że kończyć będą w ślepej ewolucyjnej uliczce, jak nieszczęsne lemingi, które masami rzucają się ze skał, bo ONA się zapędziła i uznała potem, iż są zbyt liczne. Oczywiście: Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

    Plan sprawdził się niemal doskonale, oczywiście pod względem usuwania przeludnienia. Jednak po pierwszych masowych egzekucjach władze wprowadziły poprawkę. Od tamtej chwili akcje uśmiercania miały się odbywać w wielu, a nie tylko w jednym mieście, gdyż straty w ludziach, choć ogromne, były jednak zbyt małe, aby zahamować burzliwy przyrost naturalny. Raz do roku rodziło się wiele więcej dzieci, niż ginęło ludzi w czasie egzekucji. Tak więc plan miał objąć wszystkie zainteresowane sektory, a koordynować go mieli zarządcy tych sektorów. Jak już wcześniej wspomniałem, prawie cały świat podjął działania tego typu i czwarte masowe egzekucje przyniosły zamierzony skutek. W samym, wspomnianym mieście Ridenland 147-38 zginęło około 3,9 miliona ludzi.

     

    * * *

     

    Ribenn był jednym z Prawomocnych Wykonawców i miał już za sobą dwie „edycje” masowych egzekucji. Nie mógł stwierdzić czy mu się to podoba, czy nie – po prostu robił to, gdy kazali. Do oddziału zaciągnął się, aby w razie czego ujść z życiem i nie podlegać masowym mordom. Nie wstydził się tego. Miał dopiero sześćdziesiąt trzy lata i nie chciał przedwcześnie umierać, jak każdy zresztą. Prócz tego Wykonawcy zarabiali ogromne pieniądze. A zostać takim było niesamowicie trudno. Spore zamieszanie ogarnęło świat, gdy miliony ludzi oblegały placówki Publicznego Porządku (w skrócie PP), ponieważ chciały się zaciągnąć i uniknąć śmierci, tak, jak on. Brali tylko rosłych, silnych i nieskazitelnie sprawnych mężczyzn. Trzeba było przejść pomyślnie setki badań. Poza tym zaciągnąć się mogli tylko bezdzietni kawalerowie, bez rodzeństwa, rodziców i bliskich krewnych, czyli sieroty same na świecie jak palec. Działo się tak dlatego, aby któregoś dnia nie trzeba było zabić własnej matki albo brata. Jeśli myślicie, że kreatorzy planu wykazali się krztą współczucia i człowieczeństwa... To się mylicie. Chodziło tylko o sprawny przebieg egzekucji, bez rozterek i pomijania „skazanych”. Do badań dochodził także specjalny test psychologiczny i ścisła analiza psychiatryczna, które trzeba było po prostu oblać w jak najlepszym stylu, bo brali tylko tych, którzy bez mrugnięcia mogą zabijać. Psychicznie chorzy ludzie to wymyślili i trzeba przyznać, że mieli jednak głowy na karkach. Zresztą, wszyscy wokół byli psychicznie chorzy.

    Często się zdarzało, że brali do tej roboty ludzi wprost z więzienia, fizycznie i psychicznie zatwardziałych. Takim człowiekiem był właśnie Ribenn, osadzony za podwójne morderstwo. Odsiedział trzydzieści lat swego życia. Teraz – jako Prawomocny Wykonawca – był obywatelem wolnym. Dobrze wykonywał swoją pracę. Podczas swego pierwszego „polowania” uśmiercił około szesnaście tysięcy ludzi, i był to rekord wśród rówieśników. W ten parszywej robocie liczyło się wszystko: Refleks, siła, inteligencja, wiedz, intuicja, pomysłowość. A była to niezmiernie trudna robota.

    W normalne dni wiódł zwykły, szary żywot – łaził po barach, oglądał telewizję, spotykał się ze znajomymi (też Wykonawcami, bo innych nie chciałby mieć). Dzień w dzień musiał być czujny, ostrożny, a wszystko, co mówił, musiał zawsze najpierw dobrze przemyśleć, aby się nie zdradzić. Nie trzeba być bystrym, aby się domyślić ilu ludzi mogło zapragnąć jego śmierci, gdyby odkryli, kim jest. W końcu „oko za oko” w tamtych czasach było jednym z najbardziej pospolitych powiedzeń. Zawsze musiał być gotów, zawsze i wszędzie, bo nigdy nie wiedział, jaką datę może wylosować Komputer Niezawisły, i będzie musiał jechać do jednostki na przegląd sił. A potem, po trzech dniach – w miasto – zabijać.

    Po pierwszych dwóch „polowaniach” Ribenn był przekonany, że zrobił dobrze wstępując w szeregi. Był wysokim, ciemnookim brunetem, co było jak najbardziej zwyczajne. W dodatku jego imię było pospolite. Niczym się nie wyróżniał, toteż istniało duże ryzyko, że i na niego przyjdzie kreska. Gdyby był, na przykład, czerwonookim karłem o imieniu Gzzzzzzo, to nie musiałby się bać... Chociaż kto wie. Nabrał pewności o wielkim sensie bycia Wykonawcą po ostatniej edycji „łowów”, gdy to mieli zginąć wszyscy mężczyźni od piętnastego roku życia wzwyż o imieniu John. Tak się złożyło, że takich było mnóstwo, a jego kolega z ekipy nazywał się John James Martins Sto Czterdziesty Siódmy. Wszyscy Wykonawcy byli chronieni ścisłym prawem i nie podlegali wyrokom Rady Wykonawczej, mieli taki immunitet. John nieźle wtedy wyglądał, gdy doszło do niego, że gdyby nie był w zastępach Wykonawców, to padłby już trupem. Chłopaki śmiali się z niego, zwąc go czasem zombie, albo żartobliwie twierdząc, że „truposze głosu nie mają”.

     

    * * *

     

    Ribenn podniecił się cholernie, gdy w jego komunikatorze rozległo się znane już pikanie. Był siedemnasty października, deszcz tłukł we wszystko grubymi, ale rzadkimi kroplami.

    Zapłacił więc za piwo i kotleta, po czym wyszedł spod tej wiaty nazwanej barem na ulicę.

    -O Boże. Cholera, to będzie środa – szepnął drżącym głosem, choć wcale nie powinien być zaskoczony.

    Bezpardonowo przepchał się przez chodnik, nie zważając na obelgi, i stanął na skraju jezdni. Na taksówkę czekał ponad pól godziny. W końcu ktoś zauważył jego uporczywe machanie ręką, i srebrny pojazd, z gasnącym wyciem, zatrzymał się tuż przy jego stopach. Faceta, który awanturował się i krzyczał: „Ja byłem pierwszy!”, odepchnął zbyt energicznie, bo niechcący przewrócił tez kilku innych ludzi.

    -Wybaczcie – rzekł, i wsiadł do taksówki.

    -Dokąd? – spytał szofer, nie odwracając głowy, tylko patrząc na niego przez wsteczne lusterko.

    -Daili Marhood sto trzy.

    Pojazd uniósł się nieco do góry i pomknął przed siebie.

    Nad Lexingtown 2422-16 zaczynało już świtać, ale deszcz padał nadal. Ponuro wyglądało miasto w taką pogodę. Mgły zasnuwały cały wyższy pułap, więc ruch nawet trochę ustał, tam – na górze. W słońcu wyglądałoby to pięknie. Niebosiężne budynki połączone pajęczynami tunelów komunikacyjnych oraz chodników, oświetlone blaskiem wschodzącego słońca zawsze robiły wrażenie. A wśród tych pajęczyn i wokół budynków przez powietrzne szlaki płynęłyby tysiące małych mróweczek – pojazdów prywatnych i komunikacyjnych, a wielkie beczkowate transportowce mijałyby zygzakiem te szlaki. Niestety z powodu mgły nie było ich widać.

    Daili Marhood była ulicą główną na terenie wielkiego osiedla Reevengton Empire. Stąd do siedziby najbliższego Ostatecznego Sądu Wykonawczego było jakieś trzy, cztery kilometry. Ribenn zrobił to specjalnie, po to, aby taksówkarz nie zwęszył, że jest Wykonawcą. On i jemu podobni musieli być zawsze jak cienie, jak duchy, które są, a jednocześnie nie istnieją. Łatwo się domyślić, co zrobiłaby ludność, gdyby wykryła takiego Wykonawcę. Doszłoby z pewnością do krwawego samosądu, i kto wie, może wtedy byłoby to wszystko sprawiedliwe. Tak, czy inaczej, świat ten stracił sprawiedliwość wieki temu, pewnie w czasie narodzin pierwszego we wszechświecie mordercy.

    Zapłacił taksówkarzowi i poszedł w stronę wschodzącego słońca. Nie spieszył się, bo i po co? Jeszcze nie narodził się taki człowiek, który czym prędzej gnałby zabijać ludzi. Przyjdzie czas, gdy Ribenn będzie siał śmierć grubym ziarnem na bezkresnym polu.

    Gmach Sądu miał ponad trzy tysiące pięter i zajmował dziewięć poziomów miasta. Nie był więc zbyt wysoki, ale za to obszerny. Przy ogromnym dziedzińcu otoczonym murem i sztucznymi drzewami zbiegały się schody, najszersze i najbardziej poplątane w całym mieście. Z zerowego poziomu, czyli tego, który był kiedyś naturalną powierzchnią ziemi, i tego, na którym Ribenn teraz stał, pięły się schody ku górze. Tam spotykały się ze schodami z poziomu pierwszego, drugiego i, naprawdę stromymi i wysokimi, schodami z poziomu trzeciego. Wszystkie poziomy i zakręty na owych ciągach niezliczonych stopni pospinane były błękitnymi rurami – tunelami komunikacyjnymi, w których co chwilę śmigały srebrne kapsuły. To dla tych, którym nie było szkoda kilka groszy, a którzy się śpieszyli.

    Tutaj już nie trzeba było się ukrywać. Stada ludzi i funkcjonariuszy sądowych gnały tam i z powrotem. Gmach, prócz Sądu rzecz jasna, mieścił wielki komisariat policji, biura adwokackie, sale rozpraw, jednostkę wojskową, więzienie (tu siedział właśnie Ribenn) i kilka innych mocno uczęszczanych miejsc publicznych.

    Ribenn wszedł do obszernego holu jednymi z kilkunastu drzwi. Stamtąd, przedzierając się przez morze ludzi, udał się do poczekalni więziennej, a gdy poproszono go o wejście na niby-widzenie, poszedł do drzwi tylko dla personelu. Tam nikt go już nie widział i mógł być spokojny. Wjechał windą na sto czterdzieste dziewiąte piętro i, pokonując szereg zabezpieczonych drzwi, znalazł się w tajnej siedzibie Prawomocnych Wykonawców. Część jego kolegów już tam była, krzątali się tu i ówdzie. Przywitał się z większością. Miał teraz sporo czasu na przegląd ekwipunku. Tym razem przyszykowane dla nich uniformy były złoto-czarne i przypominały trochę skrzyżowanie pradawnych strojów szlacheckich z czasów „odrodzenia” z ubiorami zawodników footballu amerykańskiego. Co roku mieli inne stroje. Dobrze było to pomyślane, ponieważ ktoś mógł zawsze przebrać się za Wykonawcę i w ten sposób, oszukując ich, ujść z życiem. Po pierwszym masowym zabijaniu doszło do takiego incydentu. Cywil uszył sobie chyba w domowych warunkach mundur przypominający uniformy Wykonawców i podczas drugich „łowów” prawie ocalał. Zdradził go niedbale wykonany hełm. Podobno zrobił go z obudowy od niewielkiego przenośnego telewizora. Chłopaki zrywali boki jeszcze długo po tym, jak ów dowcipniś został zabity. Od tamtego czasu co roku zmieniano krój i wygląd uniformów, których design trzymano w ścisłej tajemnicy.

    Broń jednak pozostawała ta sama: Wielkie jak cholera miotacze ostrych jak brzytwa, stalowych pocisków w kształcie spłaszczonych wiatraczków. Wcześniej próbowano wszystkiego. Miotacze energetyczne i termiczne żarły zbyt dużo energii i nienadążano z produkcją i regeneracją mini reaktorów. Zwykła, szybkostrzelna broń palna grzała się zbyt szybko i trzeba było nieść tonę amunicji żeby skutecznie uśmiercać ludzi. Udało się uzyskać minimalny nakład kosztów oraz wysoką skuteczność poprzez wprowadzenie miotaczy na blaszane żylety. Takich „pocisków” mieściło się w magazynku (co prawda wielkim) około trzy tysiące sztuk. Jedna taka żyleta wystrzelona z miotacza za pomocą sprężonego powietrza i prostych mechanizmów sprężynowych przecinała na wylot nawet pięć osób stojących jedna za drugą, zostawiając przy tym szerokie jak dłoń, przerażające rany. Taka seria wystrzelona w tłum robiła masakrę.

    Gdy przypomniał sobie swoje pierwsze polowanie, to włosy zjeżyły mu się na głowie i mrówki przemaszerowały po jego plecach. Do tego trzeba było być niezłym sukinsynem, przebiegłym w dodatku i cwanym. Wtedy wyrok padł na studentów. Nie patrzył nawet, co podpowiada mu skaner czytający osobiste identyfikatory wszczepione ludziom, tylko jeździł kradzioną taksówką od uczelni do uczelni, wpadał do klas, sal wykładowych i za pomocą miotacza robił z nich miazgę.

     

     

    Miał cale trzy doby, i jeszcze trochę, na przygotowanie się do akcji. Swój sprzęt przeglądał kilkanaście razy i równie często przymierzał uniform. Plan był zawsze taki sam – wyskakiwali z desantówek i robili swoje – więc nie trzeba było nawet nic wiedzieć ani o tym myśleć. Wszystko miał pozapinane na ostatni guzik. Łaził więc bez celu po całej tajnej siedzibie i myślał sobie, nie po raz pierwszy zresztą, że dobrze ktoś z władz wymyślił obowiązek posiadania osobistych identyfikatorów. Owe identyfikatory instalowane były ludziom od niepamiętnych czasów. Były to mikroprocesory (naprawdę mikro) wszczepiane każdemu noworodkowi na świecie w okolicach karku lub za uchem. Zapisane na nich były wszelkie ważne osobowe dane o człowieku – właścicielu. Bardzo dobrze służyły przy jakichkolwiek rejestracjach, czy to w bankach, szpitalach, czy też przychodniach, skutecznie zmniejszając kolejki, gdyż każdy wchodzący był rejestrowany od razu przez specjalny czytnik. Pomysł był świetny, ponieważ teraz umożliwiał Prawomocnym Wykonawcom ich pracę. W hełmach zainstalowane mieli czytniki i na półprzezroczystym okularze zawsze mogli odczytać dane osobnika, na którego kierowali wzrok. Działało na około sto metrów; niby niewiele, ale jakże pomagało. Trudno pomyśleć, co by było, gdyby nie mogli z tego korzystać. Jak tu zabić na przykład wszystkich Johnów? Zapytać o imię i liczyć na szczerość? W dodatku identyfikatorów nie można było usunąć, ponieważ automatycznie łączyły się mikroskopijnym włóknem z układem nerwowym człowieka. Każda niepożądana manipulacja łączyła się z silnym bólem, tak, jakby ukąszony był bardzo czuły nerw. Idealne były te urządzonka. Tak czy siak, nawet nie opłacałoby się ich usuwać. Każdy nędzarz otrzymywał zapomogę właśnie na podstawie takiego identyfikatora, a jego brak łączył się nawet z niemożliwością zrobienia zakupów w supermarkecie.

    Gdyby oceniać cała tą sprawę z perspektywy trzeciej osoby, mogłoby się wydawać, że gromada dobrych zbiegów okoliczności pozwalała w pełni funkcjonować planowi masowych mordów ludności.

    Myślał Ribenn także o tym, czy nie znalazłaby się inna metoda zabijania mas. Mniej krwawa i czasochłonna. Może jakieś porażenie nerwów za pomocą mikro-identyfikatorów? Cóż, nie jemu o tym myśleć, nie on opracowywał ten plan. Poza tym, gdyby dało się robić to inaczej, Wykonawcy byliby nie potrzebni i śmierć mogłaby dosięgnąć i ich. Zastanawiał się też, co wtedy czuje; co czuje, gdy zabija tylu ludzi. Dobrze już nie pamiętał tego uczucia, ale mógłby się wtedy porównać do wysłużonego żaglowca sunącego po morzu. Wszystkie, przeróżne uczucia były powiewami wiatru. Im silniejszy był powiew, tym bardziej napinał się żagiel, maszt jęczał niepewnie, a cały statek drżał i skrzypiał. Lecz, czym silniejsze były te powiewy, tym żaglowiec szybciej ciął fale i coraz bliżej był upragnionego brzegu i portu, w którym znajdował się koniec podróży, spokój... Potem żaglowiec modernizowano długi czas, by znów mógł wypłynąć w morze.

    I co też czują ci ludzie? – zastanawiał się – Jak to jest żyć w ciągłym strachu, w nieustannej niepewności? Iść do sklepu i patrzeć się wokoło, czy zaraz nie nadejdzie śmierć. W każdej sekundzie swego życia czekać na koniec, i bać się go. Bać się całe życie. Niby powinno być to normalne, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy coś spadnie nam na łeb, albo wpadniemy pod samochód. Tak, ale takie zdarzenia są mniej prawdopodobne i łatwiej jest żyć z taką myślą. Niestety Wyrok i wkroczenie Wykonawców są pewne. Wystarczy tylko poczekać. Czy to naprawdę sprawiedliwe być Wykonawcą?

     

    * * *

     

    Owe ostatnie wolne dni zleciały szybko i nim się obejrzał, wkraczał już w pełnym rynsztunku do ładowni desantówki. Jeden taki pojazd mógł ich pomieścić stu piętnastu, bo tyle było miejsc siedzących. W tej chwili w ładowni znajdowało się dwustu dwóch Wykonawców. Tłok był jak cholera, a głupi uśmiech wypełzał na usta, gdy pomyślało się, co by było, gdyby teraz kilku osobom wystrzeliła broń. Czy twarde kamizelki wytrzymałyby ostrzał z odległości pół metra? Ribenn miał na szczescie miejsce siedzące. Przełknął ślinę, gdy facet stojący tuż przy jego kolanach zachwiał się, a jego broń dziabnęła Ribenna lekko w brzuch.

    -O, przepraszam – rzekł tamten i posłał uśmieszek szczerego współczucia – Głupio by było, gdyby wypaliła, nie?

    -Raczej tak – odrzekł Ribenn i odwzajemnił się uśmiechem.

    Wszyscy Wykonawcy byli jakby nieobecni, jacyś dziwni. W napięciu czekali na wyrok, który zawsze trzymano w tajemnicy do ostatniej chwili. Podawali im go z siedziby Sądu Najwyższego przez osobiste komunikatory tuż przed startem desantówek. Już powinni powiedzieć. Teraz każda sekunda była długa jak minuta, a każda minuta, jak godzina. Wszyscy czekali na ogłoszenie, kogo będą zabijać. Którzy ludzie zasłużyli na śmierć tym, że żyli?

    Wyrok dotarł do nich wszystkich jednocześnie. Był jak piorun – rozdarł ciszę i poraził ich:

    -Wyrokiem Sądu Najwyższego karę śmierci poniosą wszystkie pielęgniarki i inne kobiety zajmujące obecnie to stanowisko. Kara obejmuje pielęgniarki czynne, bierne, emerytowane oraz te na urlopach. Wszystkim Wykonawcom przysługuje czas od godziny dwudziestej pierwszej przez cała następną dobę.

    To było wszystko... Resztę powinni wiedzieć.

    Ribenn przez chwilę nie wiedział, co się dzieje, a gdy wrócił do siebie i gęsia skórka oblazła mu plecy, mógł stwierdzić, że tym razem szok był większy. Zabijał już kobiety, nawet te młode i piękne, ale żeby uśmiercać pielęgniarki? Te, które pomagają? Będzie uśmiercał te dziewczyny, które na co dzień ze wszystkich sił walczą o czyjeś życie? Ile w tym paradoksu. Zawodowo chronią przed śmiercią, a teraz dostaną zapłatę – śmierć. I tutaj już trzeba było się zastanowić, czy to sprawiedliwe, czy to ma sens. Ribennem targnęła wątpliwość. Uznał oczywiście, że tym razem jego praca nie ma najmniejszego sensu i tak daleko odbiega od sprawiedliwości, że gdyby była człowiekiem to obok sprawiedliwości owej nawet nigdy nie stała, nigdy o niej nie słyszała i nie wiedziała, co owe słowo oznacza. Czy to zrobię? – zadawał sobie pytanie.

    Lot nie trwał zbyt długo, bo nie dłużej niż pół godziny. Wylądowali bez większych problemów na przyulicznym parkingu i od razu nie rzucili się w oczy, gdyż desantówka z zewnątrz była właściwie zwykłym, przemysłowym transportowcem, a różniła się, rzecz jasna, ładunkiem. Pilot błyskotliwie wysadził ich tuż obok szpitala, ryzykując lądowaniem na zatłoczonym parkingu. Przy okazji uszkodził trzy cywilne poduszkowce; nic nowego.

    Gdy wybiegli w zimny, październikowy wieczór, w cały ten tłum, ludzie na sekundę zamarli. To było jak grzmot, który potrafi nieźle wystraszyć i dopiero chwile po jego przejściu można myśleć normalnie. Potem wybuchła panika. Podniósł się wrzask i lament. Gdy Wykonawcy przebiegali przez ulicę, doszło do kilku stłuczek. Dwa poduszkowce wjechały w pełnym pędzie na chodnik, położyły kilkunastu przechodniów i rozbiły się o ścianę szpitala (numer 15-676 imienia Erwina Arta Dwunastego). Kierowcy wysiadali ze swych pojazdów i chowali się za nie. Zrobił się wielki korek. Cała ta masa szaleńczo uciekała od Wykonawców, jak fala uderzeniowa od epicentrum wybuchu. Przewracali się wzajemnie, odpychali i deptali po sobie. Spora część wybrała za schronienie szpital, tarasując tym samym jego główne wejście i jakże piekielnie ułatwiając sprawę egzekutorom. Jak zwierzęta w panice uciekli tam, gdzie nakazał im fałszywy instynkt, i jednocześnie wybrali sobie pułapkę bez wyjścia.

    Ktoś z ekipy wykazał się refleksem i uciekającą miedzy pojazdami kobietę, pewnie pielęgniarkę, dosięgła jego „żyleta”, pozbawiając ją większej części czaszki i wzbijając sporą fontannę krwi oraz tkanki mózgowej. Następne zginęły trzy starsze już panie. Zginęły głównie przez tłumy ludzi, wdeptane prawie w chodnik. Błagały o życie... Dostały śmierć.

    A dobił je Ribenn, który uznał, że jednak będzie to robił. Taką miał pracę, jak sobie tłumaczył, i powinien ją rzetelnie wykonywać. Wielokrotnie prosił Boga o to, by wskazał mu czy robi dobrze, czy grzeszy, zabijając tylu ludzi. Nigdy nie otrzymał żadnego znaku, nie doświadczył żadnego snu, który mógłby mu wyperswadować wolę Stwórcy. Wciąż pytał o słuszność tych czynów, a Bóg wciąż milczał, jakby z aprobatą.

    Do szpitala wtargnęli, jak rój rozwścieczonych os. Ribenn niósł jak zwykle na ustach modlitwę, której słowa zagłuszały dźwięki rzezi i śmierci.

    -Spowiadam się Tobie, Boże Wszechmogący i wam, bracia moi i siostry moje...

    W przedsionku szpitalnego holu dopadł grupkę skazanych na śmierć pielęgniarek. Jego broń pocięła je niemal na kawałki. Krew zbroczyła podłogę, ściany, jego uniform. Postanowił przedostać się do tylnego wyjścia – po trupach, dosłownie i w przenośni. Miał dobry pomysł, jak zwykle. Do tej roboty trzeba było mieć także sprawny umysł, myśleć logicznie, czysto i przestrzennie. Pędził ciasnym korytarzem, po drodze kładąc trupem kilkanaście osób. Trafiło się tez kilku pielęgniarzy, choć wyrok padł na kobiety tego fachu. Trudno. Zdarzało się i tak, gdyż nie sposób było w tych masowych egzekucjach uniknąć przypadkowych ofiar. Dalszą drogę przebył biegnąc po ciałach, a nie po podłodze. Któryś z Wykonawców biegł za nim, ale to się teraz nie liczyło. Ribenn wypadł na niewielki plac na tyłach szpitala. Były dwie drogi ewakuacyjne: trzy szybkie windy oraz archaiczne schody przeciwpożarowe. Wybrał schody i gdy tylko postawił stopę na pierwszym stopniu, wiedział, że wybrał dobrze. W momencie, gdy na nie wbiegał, schody błyskawicznie, od szczytu do połowy, zapełniły się przerażonymi ludźmi, tratującymi się wzajemnie. Kiedy pierwsza uciekająca zauważyła go, było już za późno. Serie z jego miotacza masakrowały je okrutnie, często przebijając po kilka osób na raz. Ciała poczęły toczyć się bezwładnie w dół odsłaniając kolejne cele. W sporej większości były to kobiety, gdyż już chyba doszło do obecnych w szpitalu, że zginąć mają pielęgniarki. Inne osoby były teoretycznie nietykalne. Ribenn wymachiwał bronią od prawej do lewej i z powrotem, siejąc śmierć jak opętany. Niedobitki wyskakiwały lub przelatywały przez barierki schodów, szukając ratunku w spadaniu w dół z kilkunastometrowej wysokości.

    -Do góry Ribenn! Do góry! – usłyszał w komunikatorze glos innego Wykonawcy, tego, który biegł za nim. To był Gren, kolega z pracy i z życia codziennego – Biegnij! Ja będę je dobijał!

    Więc Ribenn piął się coraz wyżej, wyrzynając sobie drogę za pomocą miotacza. Po raz kolejny zdał sobie sprawę, że dobrze wybrał, ponieważ po sąsiedniej ścianie właśnie zjeżdżała w dół winda. Opuszczała się niedaleko niego, oczywiście po zewnętrznej stronie ściany (tak były zainstalowane. W przypadku pożaru droga ewakuacyjna nie mogła prowadzić przez wnętrze budynku). Z zewnątrz był to tylko wielki cylinder z szarego tworzywa. Ribenn nie mógł prześwietlić go wzrokiem, ale zrobił to niezawodny czytnik mikro-identyfikatorów osobistych. Winda jechała w dół dość szybko, a kolejne dane pchały się na okular w jego hełmie. Z tego, co zdążył zarejestrować okiem, wśród kilkudziesięciu pasażerów windy zaledwie kilka było niewinnych. Był jakiś woźny, sprzątaczka... Decyzje podjął w mig, i otworzył ogień. „Żylety” z łatwością przebijały ścianę windy. Poszatkowały ją tak, że dawny cylinder przypominał siatkę na ryby. Gdy przejechała, strzelał jeszcze w jej sufit i przysiągłby, że gdy winda osiągnęła cel, to wyciekała z niej krew, jak sok pomidorowy z poszatkowanego kartonu.

    -... że zgrzeszyłem... myślą, słowem, czynem i zaniedbaniem... – z tymi słowy na ustach Ribenn piął się wyżej i wyżej masakrując kolejne grupy kobiet wybiegające na schody. Wspinał się po dywanie z ludzkich ciał, jakże nierównym i trudnym do przebycia. Każda stercząca ręka, czy noga służyła mu za uchwyt. Wrzask konających w bólu był przeogromny i mroził krew w żyłach, ale on już dawno miał lód zamiast krwi. Co rusz wyciągały się do niego jakieś dłonie, łapały go za nogi, lecz Ribenn kopał je tylko i dusił spust.

    -... moja wina... moja bardzo wielka wina... dlatego błagam Cię Najświętsza Matko... Was, Anieli wszyscy... i bracia moi i siostry moje...

    Po drodze na szczyt dopadł drugą windę, i uczynił to samo, co z poprzednią. W dodatku, zupełnie przypadkowo, pokierował sporo ognia w dół cylindra, co sprawiło, że pod zmasakrowanymi kobietami zapadła się podłoga, i w strugach krwi pospadały one w dół. Teraz był znacznie wyżej niż przy pierwszej windzie i raczej żadna nie przeżyła upadku. A nawet jeśli, to Gren zrobi swoje. Spojrzał w dół. Tak, Gren był tam nadal i zaczął strzelać nim one spadły na ziemię. Ubezpieczał mu tyły, tak jak się robi na wojnie. Tylko, że to bardzo różniło się od wojny, ponieważ tam atakowany zawsze się broni. Ribenn był już prawie u szczytu. Nie liczył ile zabił pielęgniarek; to nie było teraz ważne. Widział jak kolejne kobiety, wybiegające na schody, wycofywały się i wracały do szpitala. Były osaczone. Nie miały drogi ucieczki, ponieważ głównym wejściem wtargnęła większość Wykonawców i teraz przeczesywali cały szpital, a przy wejściu też ktoś na pewno został. Zawsze tak robili... Chyba, że uciekną trzecią windą i jakoś unikną pocisków Grena. Przyśpieszył jeszcze bardziej, choć ból w mięśniach był okropny. Osiągając wreszcie szczyt schodów, spotkał się twarzą w twarz ze sporą grupką pielęgniarek. Otworzył ogień z takiej odległości, że obryzgała go krew i kawałki ciał. Jedną serią położył wszystkie, jak fala uderzeniowa las. Strzępy ofiar, wnętrzności i krew zaległy wszędzie, nawet na ścianach i suficie korytarza ewakuacyjnego. Wreszcie miał chwilę czasu na wymianę magazynka.

    -... o modlitwę za mnie...

    Wbiegł do niewielkiego holu, skąd odjeżdżały windy. Właśnie zamykały się drzwi trzeciej, ostatniej z nich. Dał dwa wielkie susy i wepchnął rękę w nie rękę, tuż przed ich całkowitym zasunięciem się. Rozległ się dźwięk dzwonka i automat otworzył mu. Ribenn stanął w otwartych na oścież dziwach w całej swej okrutnej okazałości, z wielkim miotaczem, od stóp do głowy obryzgany krwią ofiar. Przeraziły się i spłoszyły, gdy stanął przed nimi. Widział w ich oczach łzy, strach i błaganie o życie. Swe człowieczeństwo zabił razem ze swą pierwsza ofiarą, ponad trzydzieści lat temu, o tym właśnie pomyślał, gdy na nie patrzył. Zapadła cisza.

    -... do Boga, Stwórcy Naszego. – i nacisnął spust. Z metalicznym sykiem „żylety” poczęły je kąsać, ciąć i przebijać. Wzniósł się zgiełk stworzony z ludzkich wrzasków, odgłosów ciętego ciała, łamanych kości i niszczonej windy. Takiej masakry nie zrobił chyba nigdy przedtem. Wśród tryskającej krwi, cząstek ciała i odłamków osprzętu windy nie było już widać celu – pielęgniarek. Nie chciał na to patrzeć; i nie patrzył, widział to jakiś inny on.

    Wreszcie jego pociski przeżarły tylną część windy i opierające się o nią dziesiątki zwłok zostały uwolnione. Większa ich cześć w strugach czerwonej mazi poleciała na zewnątrz, w dół. Wnętrzności ludzkie z mlaśnięciem ześlizgiwały się w czeluść nocy. Ribennowi przez chwile kurczył się żołądek, ale nie odmówił posłuszeństwa. Gdyby Ribenn nie był tak wytrzymały psychicznie, to z pewnością zarzygałby sobie hełm.

    Stał tak przez chwilę.

    Po niespełna minucie po schodach, do góry wbiegła grupka rozjuszonych Wykonawców. Niektórzy zerkali dziwacznie na stojącego nieruchomo Ribenna, a potem nad jego ramionami na to, co stało się z windą. Taki widok wystarczał, aby zachować milczenie i odejść. Podczas gdy pozostali dokańczali robotę w ty szpitalu, Ribenn miał czas, aby swobodnie się rozejrzeć. Dopiero teraz zauważył, że większość jego kolegów naszpikowana jest „żyletami”; jedni więcej, inni mniej. To działo się za każdym razem. Zbłąkanych pocisków, rykoszetów, czy przypadkowych postrzeleń przez kolegów nie dało się uniknąć. Wykonawcy nazywali żartobliwie to zjawisko: „Akcja jeże”. Gdy spojrzał na siebie, stwierdził, że także jest „jeżem”. Nie było strachu, gdyż ochraniacze na całej powierzchni ich uniformów za nic nie przepuściłyby „żylety”, toteż pozostawały wbite tu i ówdzie. Czasem po akcji liczyli, kto ile dostał i największemu „jeżowi” cała grupa stawiała po piwie. Przez to największe „jeże” nigdy o własnych siłach nie wychodziły z kantyny.

    Tak, czy inaczej, robota stała w miejscu.

    Pomógł więc kolegom dokończyć ten szpital. Teraz już bez przemyślenia i beznamiętnie zabijał kolejne pielęgniarki.

    Potem, późną już nocą, opuścili szpital numer 15-676 i jak zwykle, każdy na własną rękę, udał się w inną część miasta. Przecież „łowy” się jeszcze nie skończyły. Najczęściej brali sobie pojazdy pozostawione na ulicy przez uciekających w panice ludzi i nimi poruszali się z miejsca na miejsce.

    Tak też zrobił Ribenn. Jechał szybko, umysł porzucił gdzieś daleko za sobą, za jakimś zakrętem. Czasem przystawał, ponieważ czytnik podpowiadał mu, że czmychająca właśnie obok osoba, to pielęgniarka szukająca schronienia, która cudem uszła jeszcze z życiem. Przecież nie byli jedyną ekipą w tym mieście, desantówek poleciało około sześćdziesiąt. Po takiej przejażdżce zatrzymywał pod kolejnym szpitalem i znów zabijał, zwykle były to niewielkie grupki kobiet, które pewnie z bezsilności nie uciekały. Większość szpitali była raczej różnymi drogami poinformowana, że Wykonawcy mordują pielęgniarki. Cały następny dzień jeździł po mieście, opuszczonym i zdemolowanym. Tu i tam widział grupki innych Wykonawców. Raz zrobił sobie krótką przerwę, aby nabrać sił. Łyknął odżywczego napoju, zrobił sobie jeden wzmacniający zastrzyk, i kontynuował pracę. W strugach krwi mierzył mijające godziny, w liczbie zabitych odmierzał przebytą drogę.

    Pod wieczór wszedł w najgorszą fazę zadania – odwiedzanie prywatnych mieszkań. To był stały fragment gry. Normalnym było, że szpitale opustoszały z pielęgniarek. I nie tylko dlatego, że je pozabijali, ale również z powodu naturalnej potrzeby do ukrycia się ofiary. Przedzieranie się przez ludzi stawiających opór, przez rozpłakane dzieci, błagające o litość dla mamy, nie było przyjemne. Często zastawali pielęgniarki martwe, bo wolały popełnić samobójstwo, niż zostać pocięte przez ich broń; i słusznie. Na szczęście nie był sam. Nigdy nie był sam przy wykonywaniu tej roboty. Zawsze znalazło się kilku kolegów, którzy pomagali w usuwaniu agresywnych mężów, zdecydowanym uciszaniu rozwrzeszczanych dzieci... I w dopadaniu pielęgniarek w sypialniach, łazienkach, piwnicach, garażach, nawet kanałach. Kolejne odgłosy padających ciał, jak zegar wahadłowy, odmierzały godziny i minuty do zakończenia akcji.

     

     

    A gdy było już po wszystkim, Ribenn leżał na stoliku w kantynie, zalany w trupa, bo okazało się, że był najbardziej najeżonym „jeżem”. Wtedy resztka jego umysłu czuła się dobrze. Na wspomnienie niedawno minionej akcji meldowały się tylko rozszarpane na kawałki momenty i to zupełnie pozbawione sensu i jasności. Przypomnienie sobie krzyków zarzynanych kobiet było potrzaskanym lustrem, którego tylko odłamki mieszały się z odgłosami nieposkromionej imprezy w kantynie. Ktoś uparcie twierdził, że na hełmie ma kawałek mózgu i zagłuszał tym jęki przebijanych na wylot pielęgniarek.

    To dobrze... – myślał Ribenn.

    Ktoś uniósł mu głowę i przed oczami postawił szklanę piwa. Dziko śpiewał coś o jeżach. Złoty napój w szklanicy zasłaniał mu widok wnętrzności ześlizgujących z resztki podłogi windy.

    To dobrze... To dobrze...

    Potem ktoś, kto był całkiem w porządku zawlókł Ribenna pod prysznic. Rozebrał go z krwawego uniformu i puścił delikatnie ciepłą wodę. W ten sposób Ribenn otrzeźwiał.

    Leżał nagi w strugach wody. Drżał, ale nie z zimna. Szeptem modlił się do Boga i po raz kolejny prosił go o znak. Znak, który miał mu pokazać czy grzeszy, zabijając tylu ludzi, czy Bóg godzi się z tym, bo na to ludzie zasługują. Błagał o to, aby jakiś samochód wypadający z zakrętu i wjeżdżający na chodnik obciął mu nogi, jeśli Stwórca nie chce więcej rzezi z jego rąk. Błagał o to, aby na pytanie: „Czy robię źle?”, odpowiedział grzmot potężniejszy niż wszystkie. Błagał o sen, w którym Bóg powiedziałby: „Nigdy więcej!”

    Znów nie doczekał się odpowiedzi.

     

     

    Mijały kolejne dni i tygodnie. Ribenn powrócił do trybu życia, w który był jak cień. Robił najzwyczajniejsze ludzkie rzeczy: Jeździł po mieście, robił zakupy, przechadzał się tu i ówdzie, uczęszczał do barów, oglądał telewizję. Przy okazji obserwował, jak życie zwykłych, szarych ludzi wraca do normy po „Łowach”. Jeszcze przez jakiś czas była ogólna żałoba, mnóstwo pogrzebów, przerażające reportaże w telewizji. Zdumiewała go analogia tego, co działo się wokół, do podstawowych i prymitywnych zachowań świata zwierzęcego. Jak padło jakieś wielkie stworzenie, to mnóstwo innych, mniejszych czerpało z tego korzyści. Stworzenia żerujące na padlinie (tutaj grabarze, firmy pogrzebowe, producenci urn i zwykli robotnicy) miały kupę roboty i sporo jedzenia potrzebnego do przeżycia (tutaj pieniędzy). Zwykle w takich okolicznościach, w naturze, śmierć wielkiego samca, który przewodził stadu, dawała miejsce innemu samcowi, aby i on mógł się wykazać (tutaj śmierć pielęgniarek dala miejsca pracy tym bezrobotnym. O zatrudnieniu setek tysięcy dodatkowych porządkowych mających uprzątnąć to wszystko nie trzeba wspominać. Każdy chętny, nawet nędzarz, sprzątając ciała mógł nieźle zarobić). Wszystko wokół było jak w zegarku, a opierało się na korzystaniu na czyjejś stracie.

    Życie ruszyło na nowo. Nadeszła brzydka zima bez śniegu, a wszędobylska szarość jeszcze bardziej przygnębiała ludzi. Wszyscy pogodzili się już ze skutkami minionych masowych mordów. Byli także tacy, którzy cieszyli się z takiego obrotu sprawy. Jak napisane jest nieco wyżej, bezrobotne kobiety dostały posady. Ludzie, gubiąc się w natłoku codziennych spraw, zapomnieli nawet o tym, że już wkrótce nadejdą kolejne masowe egzekucje, i że zginąć może każdy z nich.

    Ribenn także nie myślał o tym już tak intensywnie. Obrazy minionej rzezi już prawie całkowicie zatarły się w jego pamięci. Już nawet nie śniła mu się krew i setki ciał, jak to bywało zwykle przez kilka tygodni po akcji. Jednak miał na uwadze to, że wkrótce znów trzeba będzie siać śmierć. Przez to nie przestawał być czujny. Zawsze i wszędzie uważał, co mówił i jako kto się przedstawiał w przypadku przelotnej znajomości. Kilka razy spotkał się z Grenem. To właśnie od niego dowiedział się, że znów był najlepszy i najszybszy w zadawaniu śmierci. Prócz tego nigdy nie wchodzili na temat akcji. Kilka razy także zaprosił grupkę kolegów z „firmy” na wspólne oglądanie meczu quickballu. Raz na jakiś czas zamówił sobie dziwkę z agencji. Żył szaro, jak inni szarzy ludzie, ale im więcej mijało tygodni, tym bardziej on stawał się nerwowy. Wiedział, że osiągnął już ten czas, kiedy dni lecą z górki ku kolejnej akcji.

    Gdy nadeszła wiosna, osiągnął apogeum bycia cieniem. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę, oczekiwał i przygotowywał się psychicznie. Wszystko i wszystkich widział drobiazgowo. Kiedy patrzył na zegarek, to prócz godziny dowiadywał się też o niedoskonałościach grawerowanego cyferblatu. A gdy zerkał na barmana, wiedział, z czego jest jego koszula i ile dni temu była prana. W nocy spał tylko po zażyciu proszków nasennych, a jak nie spał, to słyszał każdy szmer. Budził się rano i wiedział, jak działa automatyczny ekspres do kawy. Wiedział to tak dobrze, jakby sam go zbudował.

    Tak mijały kolejne sekundy.

     

     

    Pełnego ciepłego popołudnia, gdy lato było w zenicie, a Ribenn robił zakupy w centrum handlowym, jego komunikator znajomo zapiszczał. Zrobiło mu się zimno. Przystanął na chwilę, pozbierał myśli. Chwilę potem jego serce oszalało, a przypływ adrenaliny był jak morska fala.

    Szybko dokończył zakupy i udał się do wyjścia. Przy automatycznym czytniku zakupów była tylko dwuosobowa kolejka (Ribenn był trzeci), a on myślał, że go szlag trafi. Nogi już chciały biec, a serce łomotało jak opętane i za nic w świecie nie mogło się uspokoić.

    Zajechał jeszcze do domu, by zostawić zakupy. Potem, jak zwykle – po kryjomu – udał się do jednostki. Kolejne rzeczy wykonywał automatycznie; sprawdzał sprzęt, przymierzał uniform (tym razem niebieski i nieco przypominający skafander astronauty), studiował mapy miasta, czyścił broń (choć była idealnie czysta).

    Nim się obejrzał stał już w desantówce, dzierżąc miotacz i wraz z innymi czekając na ogłoszenie, kto ma zginąć w tym roku. Jak zwykle było ciasno i jak zwykle trochę trzęsło przy starcie. Małą niespodzianką był fakt, że trochę spóźniali się z podaniem wyroku. Wszyscy, pełni napięcia, czekali. Z pewnością każdy z nich się pocił, oczywiście nie tylko z powodu gorąca.

    W końcu usłyszeli:

    -Wyrokiem Sądu Najwyższego karę śmierci poniosą wszyscy ludzie wierzący, wyznający jednego lub wielu bogów, także członkowie i guru sekt. Wszystkim Wykonawcom przysługuje czas od godziny dwunastej dnia dzisiejszego przez całą następną dobę.

    Ribennowi ugięły się nogi, i gdyby nie trzymał się uchwytu zwisającego z sufitu, to z pewnością by usiadł. Wydawało mu się, że jego serce stanęło. Nie czuł go i nie słyszał przez dłuższą chwilę, ale zaraz potem rozłomotało się nieprawdopodobnie. Tu i ówdzie słyszał szepty, lecz nie obchodziły go one. Nic się nie liczyło. Ważny był tylko ten łomot i szum krwi w skroniach.

    Jego emocjonalną zapaść przerwał Gren, który stał tuż obok niego. Nachylił się i powiedział:

    -Widzisz, jakie masz szczęście, że jesteś Wykonawcą? Jesteś taki sam farciarz jak Johny – jego oczy śmiały się. Ust nie było widać.

    -No – tylko tyle wydusił z siebie Ribenn. Uśmiechnął się niepewnie i pokiwał głową.

    Przez resztę ich podróży był nieobecny. Nawet nieszczególnie szło mu myślenie. Właściwie, to nie wiedział, o czym ma myśleć. Jego umysł został gdzieś z tyłu i nie mógł go dogonić, nie mógł powrócić. Ribenn stał się figurą z lodu, i rzeczywiście zrobiło mu się zimno.

    Gdy desantówka wylądowała pod jakąś katedrą, i wszyscy w potwornym zgiełku poczęli wysypywać się na zewnątrz, on nagle odzyskał panowanie nad ciałem i wybiegł także. Powrócił też do niego umysł, lecz gdzie był – trudno powiedzieć. Najdziwniejsze było to, że umysł Ribenna powrócił czysty, świeży i odrodzony, jakby otwarty. Biegło mu się lekko. Światło słoneczne było przyjemne, a powietrze – ciepłe. Podczas, gdy wszyscy popędzili w kierunku Domu Bożego, siać śmierć wśród wiernych, Ribenn wybrał przeciwny kierunek. Wbiegł w uliczkę między domami stojącymi naprzeciw katedry. Uliczka bardzo szybko stała się pusta.

    Począł się modlić w strugach gorącego powietrza, spadających z przelatującej nad nim desantówki. Padł na kolana, i stało się cicho. Zdjął hełm, i stał się spokojny.

    Podczas, gdy słowa modlitwy płynęły z jego ust, część jego świadomości znów się zastanawiała, czy masowe zabijanie jest sprawiedliwe. Odpowiedź przyniosły ręce, i wtedy zdał sobie sprawę, że wreszcie wszystko miało stać się sprawiedliwe. Ostatnie słowo odpowiedzi, którą dały mu ręce, miał wypowiedzieć palec położony na spuście.

    I gdy padły z ust Ribenna słowa...

    -... o modlitwę za mnie do Boga, Stwórcy naszego.

    ... Jego palec pociągnął za spust i Ribenn podziękował szczerze za Bożą Sprawiedliwość.

    Stalowy pocisk przeszył jego czaszkę na wylot.

  2. Uzbrajam się w cierpliwość :szczerbaty:

     

    Ale ja mam na moim kitowcu napisane SPL :P

    Kolejny przykład dowodzący teze "Pismo zniesie wszystko(czy w oryginale "Papier wszystko przyjmie")"!

    I ja także mam napisane na "kitowcu" Super Plossl 10mm, jak każdy z nas. Jednakże są to zwykłe Plossle, a napis "Super" to taki "Hłyt Marketingody", bardzo niegrzeczny z ich strony... A poza tym okularek ten nie ma 52 stopnie tylko mniej...

  3. To akurat jest dość proste - soczewki zrobione są z najwyższej jakości chińskiego szkła kopalnianego potocznie znanego jako PLASTIC ze specjalnymi powłokami anty-odblaskowymi najwyższej jakościcw skład których wchodzi domieszka słynnego chińskiego korzenia mającego silne działanie uspokajające :szczerbaty:

     

    Przepraszam, ale musiałem: Ten słynny korzeń to żeń-szeń i raczej nie ma właściwości uspokajających... To AFRODYZJAK

    :ha:

  4. dobry pomysł Kaladan tego 500x to na pewno nie ma najwyżej no nie wiem ze 100? :Salut:

    I skąd to przekonanie, ze jest "może ze 100" ??

     

    No to bierzemy kalkulator i liczymy razem:

    700 (ogniskowa) / 4 (okular sr4mm) = 175!

    z barlowem x3 daje 525 x

     

    Czyli liczby nie kłamią! Zastanów się! W tym czymś jest rzeczywiście powiększenie 525x, tylko kwestia jest taka, że w tym "sprzęcie" i w tym powiększeniu i w warunkach ziemskiej atmosfery będziesz widział szarą plamę a nie np. planetę

     

    Oczywiscie to tylko teoria, nijak ma się to do praktyki... Ogólnie mi chodzi o to, ze sprzedawca poda Ci tą samą regułkę, co ja i juz ma alibi...

  5. ten co niestety zakupiłem to pewnie podróbka tego http://www.skyscope.pl/index.php/Teleskop_za_jak_najmniej

    jak tylko dojdzie ten super dobry teleskop to od razu daje negatywa :szczerbaty:

     

    Oj oj oj! To było "krzywe". Dasz im negatywa? Właściwie to za co? Przepraszam, ale negatywa chyba musisz dać sobie - za nieprzemyślany zakup :)

    Jak widzę to na aukcji napisali tylko dane techniczne teleskopu i jego dodatki... Nie ma podstawy do negatywa...

     

    A wogóle to strasznie mnie to przeraża, bo ja parę lat temu kupiłem to samo badziewie u tego samego sprzedawcy za 145zł a tu 160zł!! Mmmmm rarytaski drożeją...

  6. i bezpieczeństwa, zamiast malowania wybrałem opcję obklejenia folią.

    Po ostatnich moich przejściach z zarysowaniem okularu, chcę zabrać się do malowania bardzo ostrożnie. Jestem pewien, że jak wykręcę celę z LG oraz LW, po czym zakleję obydwa wyloty tubusa i zrobię to sprayem, to nic złego sie nie stanie...

    Jak zdecyduję sie już to uczynić to podeślę fotki... pozdrawiam

  7. witam wszystkich

    jestem początkujący i chciał bym się dowiedzieć o tym modelu teleskopu ile może mieć zoom przybliżenia i co o nim sądzicie http://www.allegro.pl/item280776825_telesk...lizka_wawa.html :szczerbaty:

    Reeeeety!! Kolego!

     

    Po 1: Nie kupuj teleskopu na allegro!!

    Po 2: Ten który tu proponujesz jest tylko badziewną podróbą, którą ktoś śmiał nazwać teleskopem

    Po 3: Nie ważne ile może mieć "zoom przybliżenia" ponieważ "zoom przybliżenia" rzędu 512x to fantastyka naukowa, a ten "zoom przybliżenia" podczas obserwacji nieba nie jest najwazniejszy, a powiem, ze i nawet nie w pierwszej trójce ważnych rzeczy...

     

    Zapraszam www.celestia.pl

    Czytamy aż oczy bolą :D

     

    Sorki za mocne słowa, ale tak mniej więcej powie każdy...

     

    P.S: To "coś" było moim pierwszym sprzętem obserwacyjnym i nawet kupionym w tym samym miejscu... Z własnego doświadczenia Ci powiem... Nawet nie bierz tego czegoś pod uwagę...

     

    Albo robisz sobie jajka, bo tak jakoś to wygląda, jakbyś nie przeczytał w ogóle wątku, w którym postanowiłeś napisać post (??)

  8. Wystarczy popatrzeć na ich asortyment: Kellnery, Huygensy i inne delikatnie mówiąc badziewia. Z jednej strony fajnie, że pojawia sie nowy sklep (dla mnie nowy, bo wcześniej nie widziałem) zwłaszcza we Wrocławiu, czyli u mnie... A z dugiej strony z takim asortymentem to oni nie zaszaleją... Kto wie, moze sklep sie rozwinie... czego życzę... www.celestia.pl... Zaglądamy i czytamy... Pozdrawiam

  9. Człowiek uczy się na błędach. A zwłaszcza na tych błędach uczą się jednostki tak uparte jak S.P. Wimmer!

    Tak jest! Osoby, które nie są uparte jak ja, często potrafią uczyć się na cudzych, a nie swoich błędach i chwała im za to. Natomiast pewne jednostki nie dopuszczają do siebie żadnej innej opcji jak "sam sprawdzę". Jednak już nie powinniśmy tak tragizować... Zdarzały się większe (droższe) wpadki. Generalnie rzecz biorąc, to właśnie ja nie powinienem tragizować, a koledzy już powinni mi przestać ucierać nosa... Już sie sam o wszystkim przekonałem... Jak wcześniej napisałem: Więcej juz się nie dam zrobić... Lekcja była, a i zadanie domowe odrobiłem :D

     

    Kurak... Poczekajmy jeszcze jakiś czas. Jeżeli nikt nie zainteresuje sie tym Sebenem, mogę Ci go wysłać, a Ty juz sam sobie go sprawdzisz... i albo dogadamy się w sprawie kupna albo po prostu mi go odeślesz... Wspomniałeś o porównaniu do SPL 10mm. Domyślam się ze chodzi o PL 10mm z zestawu Synty...

     

    W niedługim czasie dam znać... Pzdr

  10. Zastanawiam się nad zmiana koloru tubusa mojej Synty na ciemniejszy. Chodzi mi o wrażenie estetyczne... Podejrzewam, że jest biała, bo to tani kolor :D Podobnie jest z samochodami. Te z białym lakierem są tańsze...

    Ale mam pytanie. Czy takie pomalowanie tubusa może coś dać oprócz wrażeń estetycznych. To znaczy, czy może mieć to pozytywny wpływ na obserwacje. "Białość" Synty jest widoczna podczas obserwacji, rzuca sie w oczy... Czy gdybym pomalował tubus na czarny kolor, czy wpłynęłoby to pozytywnie na obserwację? Mam na myśli oczywiście komfort moich oczu... bo przecież nie zmieni mi tego, co widać w okularze. Czy ktoś próbował?

  11. Sprzedaż nie była brana pod uwagę, czy to jakiś nowy punkt czwarty !? :blink:

    Opcja pierwsza odpadła, pozostała tylko trzecia, jakże spektakularna opcja :D

    Po dokonaniu powyższego usiądź spokojnie i policz sobie ile wydałeś na Sebena, dodaj do tego statyw na którym uparcie miałeś sadzać Syntę i odejmij tą kwotę od LVW 13. ;)

     

    Acha, mała gruszka do przedmuchiwania okularków kosztuje w aptece 3,89 PLN (nota bene to był mój pierwszy zakup po kupnie telepka)

     

    Pzdr :rolleyes:

     

    Tak. Dokładnie. Stop.

    Wiem, że tego, co mi się urodzi w głowie, zrealizować nie mogę. Jakże uparty byłem sądząc, że posadzę Syntę na tamtym statywie, tak samo uparty byłem sadząc, że jakiś tam zoom będzie zadowalający. A to tylko dlatego, że nie chciałem słuchać rad kolegów (Was), albo one do mnie nie docierały. Jak to się brzydko mówi: "wyżej [...] nie podskoczysz" Skąd wzięła się moja pewność siebie, że jednak będę mądrzejszy? Nie wiem. Za słabiutki jestem jeszcze w tym wszystkim, ażeby podejmować sam takie decyzje. Dwie złe już podjąłem...Trzeciej nie będzie. Doszło to do mnie, tylko bardzo szkoda, że tak późno...

     

    Tak. Nowy punkt 4 właśnie został dodany... Dlatego, ze okular wrócił od "fachowca" i oprócz tego, ze nic nie dało się zrobić z ryskami, to w dodatku powstało ich więcej :( Toteż punkt 1 odpada. "Zmiana decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia" :ha:

    102 pomysły na minutę, tak tak wiem. Niemniej zrezygnowałem z LV zoom 8-24mm. Wysłuchałem wczoraj opinii kolegów, których uważam za dobrze zaznajomionych w tym temacie. Podali mi pewne opcje zakupu okularów, na których się nie zawiodę i na początek powinny być dla mnie w sam raz...

    Do tej pory nie przypuszczałem, że granica pomiędzy chęcią bycia aktywnym, a "troleniem" jest tak cienka i łatwo ją przekroczyć. Aby wygrzebać się z tego wszystkiego i stanąć po tej dobrej stronie granicy podjąłem takie oto kroki:

     

    1. Kupiułem gruszkę :helo:

    2. Mam dość tego Sebena, straszy mnie po nocach... Sprzedam, a jeżeli się nie uda, to komuś podaruję... I więcej w taki pasztet się nie wkopię...

    3. Statyw, na którym miałem posadzić Syntę kupiłem za grosze B) a kupiłem go, ponieważ była dobra okazja. Nie kupiłem go specjalnie po to by sadzać na nim Syntę :D aż taki świr to nie jestem :D Teraz wezmę za niego kilka razy więcej niż dałem, kupiec potencjalny jest.

    4. Kupię wreszcie coś sensownego (padło na LVW 13mm, za doradzeniem znajomych)

     

    Reasumując... Może wreszcie zrobię coś sensownego, w dobrym kierunku... Nie mam już ochoty bawić się w pół-środki...I wiem już, że kombinując nic nie zdziałam, a niech ten nieszczęsny Seben będzie dla mnie przykładem... Albo zrobię coś porządnie, albo znów stanie się coś przykrego... A wież mi, finansowo nie stracę. Koszt tego Sebena będzie 1/2 kosztu statywu, po jego sprzedaży. Ponad to zorientowałem się, że koszt zakupu takiego okularu jak LVW w USA będzie o około 200zł mniejszy niż w Polsce, jednak jeszcze się nad tym wszystkim zastanowię.

     

    Dziękuję

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.