Skocz do zawartości

Wizjodrom


Hans

Rekomendowane odpowiedzi

Człowiek czasami żyje w większym napięciu niż normalnie. Różnie sobie z tym radzimy. Większość z nas (w końcu to astro forum) skupia się na detekcji otaczającego nas świata... ale nie tego najbliższego... tego z krawędzi poznania. Czasami też wykorzystujemy inne narzędzia. Wielu z nas gra w RPG, kreuje fantastyczne grafiki czy tworzy transową muzykę która trafia do nam podobnych, ale raczej spływa bez echa po dzieciakach z dyskoteki. Czasem w naszych głowach tworzymy i zatapiamy się w światach nierealnych. Budujemy spójne rzeczywistości na bazie doświadczeń z s-f z którym się zetknęliśmy. Ja też buduje takie "inne" światy. Sprawia mi przyjemność gdy jakaś pokrewna dusza udostępni mi swoje wizje. Mam tu trochę takich przebłysków z alternatywnego uniwersum. Nie poddaję pod krytykę. Po prostu udostępniam. Może komuś sprawi przyjemność, obudzi na nieco inne postrzeganie "problemików" nas otaczających. Będę zapodawał tu od czasu do czasu takie shorty z moich światów.

 

Pozdrawiam.

 

 

 

PRELUDIUM

 

Czarna kula mechanizmu niemo przemierzała pustkę przestrzeni. Zmrożony próżnią, martwy cień sondy gasił i zapalał zimne punkty gwiazd w absolutnej ciszy. Matowy pierścień drgnął. Delikatne tworzywo szczeliny rozpoczęło powolny obrót. Kilka wahnięć, zamarło. Po trzech sekundach podjęło wędrówkę wokół korpusu. Po przeciwnej stronie zadrżało błękitne światło wiązki. Obraz sądy odkształcił miraż fali rozgrzanego pustynią powietrza. Nieme siły odeszły, odprawione równie nieuchwytnie jak przybyły. Trupi punkt zgasł.

 

606:20:02:25.12, zewnętrzne peryferia układu Nowej Kolonii

 

Impuls obudził umysł. Magnetyt neuronów wypełniło migotanie zapamiętanych komend. Jeden z silników zwiększył moc. Temperatura osłon zaczęła gwałtownie rosnąć. Rozkaz uwolnienia energii nie nadchodził. Rozedrgany alarmem nerw. Wyczekujące sekundy milczenia. Żebro egzoszkieletu odkształciło się w konwulsji, uwalniając termiczne napięcia. Odrzucona błona otuliny prysnęła tysiącem sześciokątów w rozpalone grodzie akceleratora. Przegrzany gaz dostał swą iskrę. Uwolniony płomień targnął mieszaniną egzotycznych gazów. Zmysły zawibrowały najwyższym ostrzeżeniem. Pożar! Ogień rozprzestrzeniał się zbyt szybko. Szczegółowe przekazy. Dwie z osłon członu ochronnego rozpyliły katalizator statu. Gdyby wszystkie zostały uwolnione, była by jeszcze jakaś szansa. Puls znacznika, skuteczny zasięg tych prymitywnych istot. Stało się, nadszedł czas który tak niepokoił. Drobiazgowo przygotowany przekaz pomknął ku planecie. Ich ograniczony, sztuczny umysł odczyta go tak, jak zostało przewidziane.

 

Centralny Komputer Kontroli Przestrzeni odebrał sygnał obserwowanego echa. Wywołania obcych sobie maszyn uzgodniły protokół i standardy prędkości. Każdy bit został sprawdzony. Nie było przekłamań. Jak zawsze, algorytm poddał analizie kod przekazu. Jak zawsze, był poprawny. Ekran dyżurnego portu wyświetlił błękitne litery.

- Co mam robić? -

Surowe rysy głównodowodzącego garnizonem Nowej Kolonii przybrały rzadko na niej goszczący, łagodny uśmiech satysfakcji. Zamontowany w zeszłym miesiącu skaner VR nie wykrył żadnej broni na pokładzie obcego. Za to pożar był widoczny jak na dłoni.

- Zezwalam na awaryjne lądowanie. -

Kombinacja szarych klawiszy pulpitu obwieściła decyzję bardziej dla ludzi na ziemi i wewnętrznych orbitach niż dla samotnego transportowca. Komputer wybrał optymalną parabolę i orbitę podejścia, wysłał odpowiedź.

Właściciel surowej twarzy wyobraził sobie wściekłość admirałów ze sztabu floty. Jak się dowiedzą, że jakiś tam planetarny, ma Kacconski statek w hangarze... Komputery tego obcego potrafiły dogadać się z centrum. Ciekawe co też za prezenty mu przywiózł?

 

Pożar rozprzestrzenił się na drugi segment siłowni. Temperatura chłodziwa przekroczyła krytyczną granicę. Pola serc reaktora zaczęły rodzić niekontrolowaną plazmę. Ogień musiał być widoczny z najprostszych nawet detektorów. Coraz trudniej było utrzymać podany tor podejścia. Kolejne zmysły coraz intensywniej wibrowały ostrzeżeniem. Dziesiątki wiązek i pól z planety skanowało i namierzało każdy ruch, każdy element. Echo pary atmosferycznych myśliwców symetrycznie zaczęło ustawiać się za rufą zmniejszając dystans. Nawet broń tych prymitywnych maszyn była w takiej sytuacji poważnym ryzykiem dla misji. Altimetr przekroczył zakodowaną w matrycy wartość. Wystartowały stopery. Mrok pęcherzy ładowni przeszyło lśniące ostrze światła. Świst mroźnego powietrza zagłuszył monotonny pomruk silników. Rana otwierających się grodzi rozszerzała ścianę blasku. Wycie wiatru przeszło w ogłuszający huk. Ładownią wstrząsnęło silne szarpnięcie. Okręt wytrącony z równowagi otwartymi wrotami, zaczął gwałtownie oscylować wokół kursu. Martwe dotąd, mechanizmy zatrzasków wypełniających ładownie czarnych cylindrów, ożyły otwierając pokrywy. Centymetrowe, lśniące pręciki wysypywały się kłębiąc ponad nieskazitelnie białymi chmurami.

 

606:20:04:05.30, zewnętrzne peryferia NK

 

Omega była wrakiem. Niestety, nie dawało się tego ukryć nawet pod kolejnymi warstwami ciemnoszarej farby do nanoszenia której, właśnie zagonił drugą wachtę. Gestem zadał pytanie. Po drugiej stronie pudełkowatego mostka drobna sylwetka radiowca wzruszyła obojętnie ramionami. Szlag, będą z tego kłopoty. W ładowniach leżało sześć generatorów, których absolutnie nie powinno tam być. Niesprawne grawiłącze ściągnie uwagę kontroli technicznej, a przy ogólnym stanie ich okrętu, może się to skończyć czymś znacznie mniej przyjemnym.

- Została godzina, mają szansę to zrobić? -

Kapitan przygotował się już do wejścia w wymiarową. Miał na sobie najczystszy mundur Floty Handlowej Valles, a w ręku ściskał zwinięty rulonik p-matryc dokumentów rejestracyjnych i kwitów celnych.

- Nie zrobili przez trzy dni, to nie zrobią i przez tę godzinę. -

Lekkie skinienie głowy potwierdziło przyjęcie wiadomości. To miał być kolejny „ostatni” lot tym statkiem. Do pierwszej raty za ślicznego, nowiutkiego karakowca brakowało im dziesięciu tysięcy. Teraz cała forsa z generatorów rozejdzie się na łapówki. Fargen! Do tego jeszcze przypomniał sobie o turbinie pompy chłodziwa. Następne dwa tysiączki, jeżeli chcieli marzyć o kolejnym locie Omegą. Info, proszę cię, poprzebieraj tymi złotymi paluszkami i odczaruj to cholerne łącze. Jakby w odpowiedzi na jego nieme modlitwy, szczupła sylwetka łącznościowca pochyliła się w skupieniu nad rozbebeszonym pulpitem. Kątem oka dostrzegł kapitana, który podobnie jak wszyscy w okolicy, zamarł w oczekiwaniu. Na sekundę zapadła cisza wypełniona tylko nierównym mruczeniem torusa. Nie było żadnego błysku ani trzasku spięcia, po prostu jednocześnie zgasły monitory sekcji nawigacyjnej i łącznościowej. Grymas wściekłości wykrzywił twarz Stova. Soczyste przekleństwo wystrzeliło jednocześnie z pięścią wycelowaną w skrzynię pulpitu łącza. Wymienili z kapitanem spojrzenia, łączności już nie nawiążą.

- Do stu tysięcy pieprzonych satelitów! Tak się nie da pracować! Nigdy nie naprawię łącza, jeśli w trakcie podczepiania chipów sterownika, będzie wysiadać główna matryca. –

W jego głosie można było wyczuć prawdziwe oburzenie. Od kiedy zamustrował się na Omegę nie mógł wyjść z podziwu, że „toto” w ogóle jeszcze lata. Stary zachował spokój. Jego postawa zdawała się mówić: Panowie, mój bilet jest do Nowej Kolonii.

- Co z sensorem wymiarowej? Możesz go z powrotem włączyć? -

- Włączyć? Szefie, gdyby alarmy nie były odcięte razem z konsolą pulpitu, nie moglibyśmy tu wytrzymać. Wyłyby wszystkie na raz! –

Zdawało mu się, że dostrzega błyski strachu w oczach załogi. Tylko twarz kapitana nie zmieniła wyrazu. Info wciąż miotał spojrzenia przepełnione mieszanką szoku i wściekłości. Był najprawdopodobniej jedyną osobą na statku, która zdawała sobie sprawę z powagi tego co zaszło, a na pewno jedyną, która miała szansę coś z tym zrobić.

- Niech wszyscy przerwą prace! Muszę pomyśleć, muszę pomyśleć, muszę... -

- Oficerze Stov! -

Info zamilkł, trochę przytomniej spojrzał na skłębiony szpej światłowodów. Ponownie jedynym dźwiękiem wypełniającym mostek było nierówne mruczenie torusa. Nie jest tak źle, jeżeli wciąż żyją, a torus pracuje to znaczy, że dalej beztrosko zakrzywiają przestrzeń przemieszczając się wraz z kulą pozawymiarowej. Z ust radiowca popłynął nieprzerwany potok słów.

- Nie mamy łączności ani sensorów. Komputer pracuje, więc wyjdziemy w wyznaczonym punkcie, sekcja napędu ma niezależne sterowanie. Nie mamy szans na zadokowanie bez pomocy. Zrobimy spore zamieszanie. Być może, że ktoś narobi w gacie, jak mu wyjdziemy tuż przed nosem. Nie mamy szans na wejście z powrotem w pozawymiarową jeżeli nie kupimy części za jakieś... –

Siwe brwi dowódcy uniosły się.

- ...pięć tysięcy. -

O kurwa. Oczy kapitana powróciły do swojego normalnego wyrazu znużenia. Mieli przesrane. Nadzór techniczny zrobi z nich barkę księżycową.

- Oficer techniczny przejmuje dowodzenie mostkiem. Stov, postarajcie się tu trochę posprzątać, Max i ja idziemy obmyślić strategie przebłagania DL-a i kontrolera technicznego. Wrócimy za dwadzieścia minut. –

Więc postanowił nie spuszczać generatorów. Szykował się ciężki dzień. Wychodząc za potężnymi plecami dowódcy obrzucił mostek spojrzeniem. Załoga powróciła do rutynowych czynności, info energicznie przeganiał jakąś płytką rozszerzenia delikatny dymek unoszący się nad pulpitem nawigacyjnym. Czym prędzej odwrócił głowę. Powróciło uczucie, że ten lot będzie naprawdę ostatni dla ich dwunastki i tego zajeżdżonego trampa, noszącego dumne miano transportowca pozawymiarowego.

 

 

Wejście w wymiarową, którego doświadczą tego dnia, prawdopodobnie zakwalifikuje się do Księgi Najbardziej Nieprawdopodobnych Wyczynów Floty Handlowej prowadzonej nieoficjalnie przez Systemówkę PP. Nawigator milczał groźną szarością monitorów. Stov podłączył jeden z paneli wizyjnych pod system napędu. Praktycznie jedyną informacją, która docierała do mostka, był odliczający sekundy stoper torusa. Byli ślepi i głusi. Aby oddać ich orientację w tym, co działo się w wymiarowej przed Omegą, należało by sobie wyobrazić głuchego ślepca bez rąk, pędzącego przez pole w kierunku ściany lasu. Usłyszał jak ktoś za nim cicho przeklął. Stoper przekroczył magiczną setkę. Dziesiętne sekundy migotały w bezlitosnym pędzie. Zostało niecałe półtorej minuty.

- Info, proszę przełączyć sterowanie na ręczne zaraz po wyjściu. Symulacja sensorowa na główny, obraz radarowy na pomocniczy. –

- Tak jest! -

Zachrypnięty głos kapitana mocno kontrastował z piskliwym szczeknięciem Stova. Teraz byli w jego rękach. Krew łomotała w skroniach. Spokojnie. Stary ich z tego wyciągnie.

- Panowie, co to za nerwy!? Pamiętacie przecież słowa naszego nawiedzonego patrona. Omega zostanie zniszczona od kuli, nie zderzenia. Świątobliwy Papo w pomarańczowym kaftanie nam to obiecał. –

Info wyszczerzył się głupkowatym uśmiechem znad konsoli koordynacyjnej. Sekundę później wciąż jeszcze go miał.

 

Siła uderzenia która wstrząsnęła mostkiem była wielokrotnie większa od tej na którą zaprojektowano konstrukcję Omegi. Nikt nie utrzymał się na nogach. Kompletne ciemności przeszyła seria fleszy spięć. Syrena zachrypiała żałośnie. Poczuł gryzący dym. Któryś komputer się fajczył.

- Zasilanie awaryjne! Symulacja sensorów! Już do cholery! -

Głos kapitana zabrzmiał wyjątkowo nienaturalnie w niesamowitej scenerii rozświetlanego snopami iskier dymu. Zabłysło błękitne światło bypasu. Zaszumiał zawór halonowej gaśnicy. Automaty odcięły zasilanie zerwanych modułów. Zaczęli podnosić się na kolana. Szum w głowie przeszedł w całkowitą ciszę. Ekrany nawigacyjne wciąż szydziły szarością. Paskudnie rozcięty łokieć przeszyła igła bólu. Dostrzegł ślady krwi na zmiażdżonym panelu grawiradaru. Że też akurat w niego musiał trafić.

- Stov, włącz tę cholerna symulację. -

- Nic nie działa! Próbuje uruchomić dalmierz optoniczny. -

Oparł się o wygięty pulpit. Boże, on jest wygięty! Jeżeli odkształcił się łuk pulpitu, to jak wyglądają żebra nośne? To cud, że miał czym oddychać! Mostek nie miał prawa utrzymać hermetyczności. Pomógł kapitanowi podnieść się z czworaków. Nagle zauważył ledwo dostrzegalny gest dowódcy. Zamarł. Musieli wyglądać dosyć niezwykle, bo wciągu sekundy, wszyscy stali z niepewnymi minami nasłuchując nie wiadomo czego. A jednak stary nie miał omamów, coś było słychać. Cichutki z początku pisk szybko narastał do nieznośnego wizgu. Mostek przeszyło lekkie drżenie.

- Kurwa. Co to było? -

Płaczliwy szept czifa doskonale oddał bohaterski nastrój panujący na mostku.

- Właśnie coś się zjarało na naszym polu. -

Zapadła cisza. Co on powiedział?

- Jak to zjarało? Przecież Omega nie ma na tyle silnego pola żeby zjarać na tyle duży obiekt żebyśmy to usłyszeli. -

Coś nie pasowało mu w tym zdaniu, ale niech tam, i tak wszyscy wiedzieli o co mu chodzi.

- Stov, Włącz te pierdolone optory! -

Oniemiały łącznościowiec stuknął po raz ostatni w swoją podręczną klawiaturkę. Główny panel przeszył dreszcz światła, zgasł i po sekundzie wyświetlił obraz przestrzeni przed Omegą. W kompletnej czerni, dryfował jakieś dwa kilometry przed nimi, federacyjny, ciężki myśliwiec. Stopione stery otaczała chmurka białego gazu. Był martwy.

- Jezu, zdjęliśmy wojskowego myśliwca! -

Wszyscy wpatrywali się w lśniący szkielet pościgowca. Nawet zniszczony, smukłą linią delty zdawał się ledwie ranny, lekki i przyczajony do skoku. Stov zaczął gwałtownie uderzać w trzymaną klawiaturę. Na płaskim ekranie nawigacyjnym zabłysły ikony dalmierza. W tej samej chwili podniósł się wściekły pisk alarmu. Trzy czerwone romby zapulsowały w środku obrazu.

- Torpedy! –

- Przepraszam, kto mówił o jakiś przepowiedniach świątobliwego Papo? –

- Za myśliwca? Boże, przecież to był wypadek! -

- Przestań truć, nie idą na nas i wyłączcie ten jazgot! -

Nagle znaleźli się w środku bitwy. Na ukos, przez ekran optora przemknęły dwie iskry kolejnych myśliwców.

- Nie strać ich! Chcę wiedzieć przed czym tak spieprzają! -

Info zatwierdził namiar. Komputer natychmiast przeliczył krzywe torów śledzonych obiektów i skierował kamery wzdłuż linii ich kursu. Panel wypełniła czerń, wszystkie ikony namiarów zamieniły się w symbole przesłonięcia echa.

- Stov co się dzieje z tym dalmierzem? -

Info rozłożył ręce w geście niewinności.

- Boże, to okręt! -

Poczuł wzrok kapitana. Przez chwilę zdawało mu się, że dostrzega w jego oczach iskrę szaleństwa.

- To jego pole spaliło myśliwca, przeskoczyło na Omegę jak wyszliśmy z zawymiarowej. -

Twarz dowódcy przeszył skurcz.

- Pełna moc, ster max na 330α, te torpedy będą tu za piec sekund! -

Usłyszał jeszcze jak Stov szaleńczo uderza w klawiaturę. Potem był huk, ból i ciemność.

 

Pierwszym kontaktem z rzeczywistością, po upojnej żegludze w halucynacjach omamów psychotropowych, była kwaśna woń cebulaka. Zmusił wyschnięte gardło do szeptu.

- Radio. Miałeś nie żreć tego świństwa na służbie. –

Postanowił wstrzymać się z otwieraniem oczu. Zbyt wiele ciężkich przeżyć mogłoby go wpędzić z powrotem w koszmar snów z biomeda. Łącznościowiec chyba się uśmiechnął. Do jego nosa dotarła kolejna fala ciepłego smrodku.

- Dobrze, że pan się już obudził. Za dwadzieścia minut przylatuje jakiś komandor. –

Medykamenty, wyziewy infa i krasnoludki łupiące uparcie w jego głowie, nie pozwalały mu się skupić. O czym on mówi? Jaki komandor?

- Jaśniej info. –

Nie! Tylko nie otwierać oczu.

- No więc mamy wojnę. Ewakuują NK. Dostaniemy części za darmo. Chyba jesteśmy bohaterami. Ja nie jestem na służbie, więc nie może mnie pan ukarać za jedzenie cebularza. Ten komandor co tu przylatuje...–

Jęknął. Otworzył w końcu oczy. Cholera. Ten dzieciak był niezastąpionym elektronikiem, ale czasami niewyżyte hormony powodowały, że zachowywał się jak przygłup. Teraz sprawiał wrażenie lekko przestraszonego. I dobrze. Mógłby w końcu dorosnąć. Krasnoludki z niechęcią, ale jednak, postanowiły zrobić fajrant. Zaraz, co on powiedział w tym potoku głośnych myśli?

- Dobra info. Boli mnie głowa i nie mam ochoty na odkodowywanie z twojego na intera. Po kolei. Zdawało mi się, że zacząłeś od słowa wojna. –

Tym razem Stov mówił bardziej spójnie i z nieco większym sensem. Niestety, to co usłyszał spowodowało, że znowu poczuł kucie w swojej głowie. Wyglądało na to, że mrówy zaatakowały Federację. Fargen. Mieli tego pecha, że wyszli dokładnie w chwili, gdy obcy podjęli wymianę ognia z flotą uwięzioną na ciasnych orbitach Nowej Kolonii. Zaczął odczepiać medyczne czujniki z rąk. Z tego co usłyszał wynikało, że mrówy mają ogromną przewagę, a planeta broniła się jeszcze tylko dla tego, że z jakiś przyczyn obcy nie atakowali wszystkimi siłami. Aparatura monitorująca wszelkie szmery i odgłosy jego poobijanego organizmu, słabo zaprotestowała na oddelegowanie swoich przedstawicieli ze skóry pacjenta. Ich łajba została wcielona pod numerem trzy tysiące sześćset dwudziestym w skład floty i od teraz są nie Omegą, a dumnie brzmiącą O.F.F. Omegą. Poczuł lekki zawrót głowy, gdy biomed uznał, że odłączenie czujników potraktuje jako polecenie zakończenia opieki. Za pięć minut miał przybyć prom z komandorem jakimśtam, w celu dokonania oceny przydatności statku do transportu ewakuowanych magazynów garnizonowych. Gdy wstawał, podtrzymywany przez Stova, żelowy kompres zsunął mu się z czoła mocząc kołnierz i zostawiając artystyczną, żółtawą smugę wzdłuż kozetki. Info sprawdził czas.

- Prom zaraz zadokuje. Pójdę już. Muszę zająć się przysłanymi częściami. –

 

Idąc na mostek przeliczał ile zyskają z nieoczekiwanego remontu. Sztab raczej nie będzie się patyczkował. Jeżeli zależy im na czasie, będą wymieniać całe segmenty. Uśmiechnął się w duchu. Omega zyska na wartości ze dwadzieścia tysiączków. Kapitana zastał na mostku. Właśnie roztrząsał z Xu’wo czy w czasie wojny można kupić karakowca do cywilnego użytku. Heh! Nie on jeden liczył tu kredyty.

- Cześć Max. Czujesz się już na siłach lecieć na powierzchnię? –

Kapitan był w dobrym nastroju. Darmowy, ekspresowy remont wyraźnie poprawił morale wszystkich na pokładzie.

- Myślę, że tak. A co z tym komandorem który miał nas odwiedzić? –

- Zmiana planów. Z okazji bohaterskiej pomocy przy walce z obcym niszczycielem, zostały nam okazane specjalne względy. –

Gdy to mówił, jego twarz zdobił szyderczy uśmieszek.

- Prom już dobił. Nie traćmy czasu. –

W śluzie spotkali Stova i kilku marynarzy, szarpiących się z kontenerami modułów nawigacyjnych. Już miał spytać dlaczego nie używają transportera, gdy przypomniał sobie, że przehandlowali go jako zaliczkę za generatory. Kiedy już zostali sami, prowadzeni przez automaty promu ku powierzchni największego kontynentu NK, kapitan krótko streścił opuszczony przez niego rozdział. Obcy niszczyciel, po utracie pola przez wejście Omegi, dostał pełną salwę z Korony. Dzięki natychmiastowemu i ryzykownemu manewrowi kapitana, czytaj niefortunnym zbiegiem okoliczności, obcy, poważnie uszkodzony, zablokowany przez Omegę, nie mógł się wycofać. Druga salwa z krążownika zamieniła go w darmową partię surowców wtórnych dla orbitalnej huty remontowej.

- Tak czy siak, Nowa Kolonia nie ma szans. Mrówy cały czas wyłuskują kolejne okręty z wyższych orbit. Myślę, że admiralicja postanowiła zabrać z powierzchni tyle zabawek ile się da i czmychnąć. Zastanawia mnie tylko co stanie się z mieszkańcami kolonii. Żyje tu prawie sześćdziesiąt tysięcy ludzi, a sądząc z numeru bocznego jaki nam został przydzielony, nie są w stanie załadować nawet połowy. –

Ponure rozważania przerwały pierwsze szarpnięcia kabiny sygnalizujące wejście w niższą atmosferę NK. Zapieli pasy.

 

Port tętnił życiem. Nie było widać żadnych zniszczeń, a wzmożony ruch na polach startowych nie nasuwał skojarzeń ze stanem oblężenia, pod jakim znajdowała się Nowa Kolonia. Wojskowa furgonetka zabrała ich wprost spod drzwi promu. Gdy tylko przekroczyli mury kosmoprotu stało się jasne, że coś jest jednak cholernie nie tak. Na ulicach było przeraźliwie pusto. Jedynymi poruszającymi się obiektami w mieście były wojskowe transportery i sanitarki. Przez moment wydawało mu się, że widział na ulicy zwłoki. Prędkość z jaką jechali była zbyt duża by mógł przyjrzeć się dokładnie. Budynek Centralnego Dowództwa Garnizonu Nowej Kolonii był brzydkim prostokątem z plastbetonu przypominającym bunkier. Małe, czarne okna upodobniały go raczej do karnej komuny o zaostrzonym rygorze niż do głównego sztabu. Poprowadzono ich korytarzem zalanym ostrym, gazonowym światłem wprost do biura logistycznego. Major, który do nich wyszedł, przypominał ducha. Zapadnięte, podkrążone szarymi worami zmęczenia oczy zdradzały, że ich właściciel nie zaznał snu od kilkudziesięciu godzin.

- Cześć Humer. –

Uścisnęli sobie dłonie. Sadowiąc się w twardym, niewygodnym fotelu zastanawiał się, dlaczego stary nigdy nie chwalił się znajomościami w porcie NK? Teraz wyglądał na zadowolonego ze spotkania. Major wyciągnął jakieś papiery i uruchomił terminal. Dlaczego, skoro się znają, nie zamienili od powitania ani jednego słowa?

- Czy Omega jest w stanie wylądować? –

- Nie. –

Wojskowy musiał się spodziewać takiej odpowiedzi. Nie przerwał przekładania dokumentów. Dłoń o niezdrowym, żółtym odcieniu przygładziła rzadkie, jasne włosy. Sprawdził odczyty terminala z księgą techniczną ich łajby.

- Trzystutonowa cysterna z surowym rafinatem. Będziecie cenni. Nic więcej nie mogę zrobić. –

Gdy skończył mówić, podniósł pełne bólu spojrzenie na ich twarze. Max coraz mniej z tego rozumiał. Kapitan odebrał wyplutą przez terminal kostkę konosamentu. Właściwie powinni teraz już pójść. Nikt się nie poruszył. Nieruchomą ciszę przerwał bardziej głuchy niż zwykle głos starego.

- Jak to wszystko wygląda Grisza? –

Major westchnął ciężko, odchylając się na plastikowe oparcie. Zamknął oczy. Przez moment sprawiał wrażenie śpiącego. Po dłuższej chwili całkowitej ciszy lekko drgnął, jakby walcząc o kontrolę nad wykończonym organizmem. Przełknął ślinę. Zaczął mówić monotonnym, pozbawionym akcentów głosem.

- To apokalipsa, Hu. Nie nadążamy zbierać trupów. Przed trzema dniami przyleciał ten cholerny transportowiec i rozpylił jakieś świństwo w stratosferze. W ciągu pierwszej doby zginęło dwadzieścia tysięcy osób... Nie wprowadzono kwarantanny bo mrówy coś skopały. Wszystkie zakażenia były w ciągu pierwszych dwóch godzin. Ci którzy nie złapali tego od razu są negatywni. –

Na chwilę załamał mu się głos. Obaj z kapitanem nie byli przygotowani na coś takiego. Nim zdążyli zareagować, wojskowy podjął relację.

- Szukamy tych którzy przeżyli. Specjalne oddziały palą zwłoki. Wczoraj przyszedł rozkaz ewakuacji. Uciekamy do Ferriasów, Hu. –

Kolejne rewelacje pogłębiały ich szok. Trzy dni! Trzy dni bez łączności i świat wywrócił się do góry nogami.

- Jutro zaczynamy wysadzać. Rodziny nie chcą opuszczać chorych. Większość jest w bardzo głębokim szoku. Boże, inkubacja i rozwinięcie przebiegają tak szybko, że praktycznie jest już po wszystkim. –

Wyobraźnia podsunęła mu sceny, jakie mogły by się rozegrać, gdyby choroba trwała dłużej albo zabrała mniej ofiar. Walka o miejsca na transportowcach wywołała by dantejskie sceny. Panika zamieniła by tych którzy przeżyli w przerażoną, zezwierzęconą hordę.

- Godzina zero jest wyznaczona na północ po jutrze. Idźcie już. Za dziesięć minut zaczynają minować miasto. –

Wyszli bez słowa. Furgonetka sztabowa zabrała ich od celi rozpaczy majora. Nie zdążyli. Samotny wartownik za metalową barierką skierował ich na objazd. W głębi ulicy pierwsze sapermaty zakładały niszczycielskie ładunki. Myśli kotłowały mu się w głowie. Chyba wciąż nie docierały do niego usłyszane fakty. Dostrzegł samotną sylwetkę kobiety idącej wzdłuż obwodnicy. Zdawała się obca i nierealna w śród długich cieni umierającego miasta. Skręcili z powrotem w kierunku centrum.

- Skąd znasz tego majora? –

Kapitan dłuższą chwilę wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w rzadkie cielska wieżowców.

- Przemyciłem kiedyś dla niego atropirę. Jego syn umarł niecały rok temu. –

Boże! Atropira! Za to groziło dożywocie. Narkotyk sztucznie przedłużał życie za cenę potwornych zniekształceń twarzy uzależnionego.

- Był chory na raka żył. Dawali mu dwadzieścia dni.-

Nigdy wcześniej stary się z tym nie wygadał. Nie wiedział jak się do tego ustosunkować. Nie uznawał atropiry, ale wielu nieuleczalnie chorych decydowało się na nią. Wybierali życie, choćby w całkowitej izolacji, którą narzucał wygląd zmienionej twarzy. Przed nimi zamajaczyły mury portu. Dziesiątki promów uwijających się w powietrzu sprawiały wrażenie chaosu. Zamknął oczy. Powrócił obraz samotnej kobiety z plaży.

 

Leis wiedziała. Pierwsza zgasła Marta. Rodzice odeszli wczorajszej nocy. Wojskowi sanitariusze nie wypowiedzieli ani słowa zabierając ciała. Nie rozpaczała. Czyjaś ręka wcisnęła jej fiolkę z narkotami. Strach wypalił się w chwili gdy zrozumiała, że jej nie zabiorą. Bezduszny pręcik analizatora przytkniętego do szyi wyświetlił kod wyroku. Cały dzień przesiedziała w jednej pozycji rozdzielając i sortując w ciszy skupienia każdą, najmniejszą nawet, drobinkę bólu. Wyobrażała go sobie jako sieć przeźroczystych, lodowych kryształków narastających w jej piersi i spowalniających każdy ruch wewnątrz maszynerii jej życia. Tabletki ukradły noc. Samotną, zimną i ostatnią. Rano zauważyła stygmaty. Purpurowe kręgi zamknęły obręcze wokół kostek i nadgarstków. Uciekła przed ambulansami. Już trzeci świt ogromne transportery toczyły się aleją, przyjmując od żołnierzy zaproszonych na wizytę w umieralni stadionu. Labiryntem podwórek i porzuconych magazynów wyszła na Strade Marum. Błękitnoszary ocean monotonnym spokojem dopasowywał się do pustej rurostrady obwodnicy. Usiadła na piasku. Wysiłek marszu opłacała wirującymi płatami mroku przed oczami. Płuca zaciskał coraz mocniej lodowaty ból, którego nie potrafiły zwalczyć nawet narkoty. Oddechy były coraz trudniejsze. Przynosiły coraz mniej powietrza. To teraz. Otworzyła oczy. Nie czuła już żalu, utraciła rozpacz. Pustka uczuć mieszała się z przestrzenią oceanu. Na horyzoncie opuszczony poduszkowiec kręcił się w kółko, przechylony pod ciężarem przewróconych kontenerów. Słońce za jej plecami, zdobywając wysokość, rozmywało nienaturalne wzory barw na niebie. Pomarańczowe macki chemicznej zorzy przeplatały się z bielą cirrusów ciągnących od morza. Było jej coraz zimniej. Powieki z każdą minutą zdawały się przybierać kilogramów. Szukała widoku, z którym chciała by umrzeć. Znalazła. Pięć rubinowych punktów w klinowym szyku mknęło gdzieś wysoko uciekając od słońca. Jakie piękne. Jakie wolne.

 

Lot powrotny spędzili w milczeniu. Każdy w samotności walczył z kulą chłodu w żołądku. Na pokładzie już wiedzieli. Stov uruchomił jeden z mniej uszkodzonych optorów. Dominowała wściekłość. Z wysokości stu sześćdziesięciu kilometrów śmierć nie gasiła tak definitywnie swoją obecnością. Palacz zrobił scenę gdy tylko weszli na mostek. Na powierzchni zostawił narzeczoną. Mieli się pobrać na przepustce. Stary pozwolił mu lecieć promem który ich przywiózł. Miał wrócić z dziewczyną razem z cysterną cargo. Do załadunku mieli dwadzieścia godzin czekania. Rozkazy były niepotrzebne. Każdy poddał się wirowi remontu, by zapomnieć, by nie widzieć, nie myśleć.

 

Cysterna przybyła o czasie. Tyle, że zamiast mechanika z narzeczoną, dostali związanego i uśpionego wraka z zastygłym grymasem szału na twarzy. Nikt nie zadawał pytań. Łapiduch delikatnie oddał go we władanie hipnozera. Dostali już numerek w kolejce odlotu. Stary długo wpatrywał się w czarną kostkę, nim oddał ją Stovowi do odczytu. Większość pasażerów wyszła już w przestrzeń. Od godziny startowały transportowce. Mrówy na razie nie reagowały. Wrogie okręty nie zmieniały pozycji blokujących tory szlaków w kierunku światów Federacji. Parasole pól, z regularnością atomowego zegara, nadlatywały z czerni szukając na oślep ofiar na orbitach. Myśliwce uwijały się między gwiazdami okrętów próbując zneutralizować zagrożenie.

- Dlaczego nie można było skoordynować wyjścia? –

Info pstryknął palcami.

- I nas nie ma. –

Na nowej tafli stacji nawigacyjnej zabłysła linia ich kursu. Kapitan odczytywał parametry.

- Średnica Stov. –

Info zrobił niezbyt inteligentną minę.

- Zakrzywienie wymiarowej zajmuje pewną przestrzeń wokół każdego okrętu, a dopuszczalne odchylenie najkrótszego odcinka łączącego gwiazdę docelową z punktem startu jest bardzo niewielkie. Tu jest parę tysięcy statków. Tylko kilkanaście może wyjść naraz. –

Stary pochylił się nad klawiaturą terminala, coś sprawdzał.

- Cholera. Dostaliśmy zewnętrzny tor. –

Niepewność na twarzy łącznościowca przekształciła się w niepokój.

- I?-

Trzeba go oświecić.

- Wiesz dlaczego obcy zablokowali tylko tunele w kierunku Federacji? Bo na obrzeżach ich strefy, w obłokach Oorta, jest pełno min! Rozumiesz? Zewnętrzny tor oznacza, że przelecimy bardzo blisko, zbyt blisko. –

Stov zaczynał zdradzać objawy paniki.

- Dlaczego po zewnętrznych nie puszczą okrętów wojennych? Przecież było tyle krzyku o nowych systemach wykrywających sieciarzy. –

Tym razem odpowiedział mu kapitan.

- Najwyraźniej nie ufają im za bardzo. Stary transportowiec, choćby z cysterną rafinatu, jest mniej cenny od krążownika czy pościgowca. -

Info zamilkł. Był zbyt przestraszony by zadawać jeszcze pytania.

Nowa Kolonia płonęła. Ostatnie oddziały opuszczały powierzchnię. Mrówy nasiliły ataki. W ciągu ostatniego kwadransa naliczył pięć trafień. Wszystkie w nieruchawe transportowce, takie jak Omega. Na całym statku dawało się wyczuć napięcie strachu. Nie mieli żadnego wpływu na ogień obcych, mogli tylko czekać.

- Max? –

Oderwał oczy od optora.

- Za ile wychodzimy? –

Stov trzymał coś w ręku. Skontrolował czas nawigatora.

- Piętnaście minut. –

Czuł, że się boi. Wszyscy się bali. Bezsilność potęgowała uczucie zagrożenia. Chroniący ich myśliwiec, dziesięć minut temu przylgnął na autopilocie do brzucha cysterny usypiając do drogi. Ludzie zaszyli się na swoich stanowiskach licząc minuty.

- Chcesz posłuchać jak wychodzą? –

Mówiąc to, Info wyciągnął ku niemu rękę z czarnym pudełkiem. Rozpoznał owal syntezatora z jakimiś dodatkowymi kośćmi rozszerzeń.

- Nie mogłem usiedzieć. Dodałem chip modulujący drgania pola. –

Właściwie czemu nie?

- Dawaj. –

Info szybko podłączył interface.

- Masz coś, co teraz wychodzi? –

Sprawdził odczyty nowiutkiego, wojskowego grawiradaru.

- Nasza stara znajoma, Korona. Sześćdziesiąt alfa, dwieście siedem beta. Odległość trzysta, nie, trzysta dziesięć. Co to właściwie robi? –

Stov wprowadził namiary.

- Zobaczysz, a właściwie usłyszysz. –

Krążownik ustawiał się do wyjścia. Smukła sylwetka zdawała się przeczyć temu co działo się wokół. Trzy kilometry metalu i światła nie wyglądały jak uciekinier. Kadłub okrętu przesłoniły pierścienie zniekształceń. Przyśpieszał. Z syntezatora dobiegł cichy szum. Powoli narastał basowymi pogłosami w miarę jak Korona zwiększała moc pola. Poddał się wyobraźni. Ostatnie dni wycisnęły na nim takie samo piętno jak na całej załodze. Może nawet większe. Koronę spowił błękitny owal zakrzywiającego pola. Syntezator drżał basami przetworzonego echa przestrzeni. Myślał o Me. O śmierci NK i wszystkich tych żałosnych sukinsynach którzy nigdy już się nie pokłócą, nigdy nie zobaczą gwiazd, nigdy nie poczują kropel deszczu na twarzy...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ale fizyka i socjologia strasznie kuleje ;) Żeby zdynamizowac akcję musze ostro kombinować. Np. gwałtowne wejście w realny kosmos. Przy prędkościach w przestrzeni jakiekolwiek gwałtowne zatrzymanie wymagało by kolosalnych energii, do tego bezwładność rozsmarowała by zawartość naszych załogantów finezyjnymi fraktalami po całym mostku :) Tu skrzeczy paranoja startreka i innych gwiezdnych wojen. Coby to jakoś urealnić musisz oszukiwac. Wymyślasz fizykę pozawymiarową, jakieś toole do generowania sztucznej grawitacji... i już masz roziązanie, tylko... nie ma lekko. Skoro masz toola zdolnego generować sztuczną / niwelować prawdziwą grawitację, masz w ręku technologię która zrewolucjonizowała by cały przemysł o ile nie cały świat, to jak kolorowa, plastikowa zapalniczka dla pigmeja, niektóre technologie automatycznie znieniaja otaczający świat i trzeba o tym pamiętac. Zaczynasz pływać po mętnych wodach. Mając technologię nano nie możesz nie mieć leku na raka itd. Zaczyna się robić hardcore aby to ujednolicić i opanowac. Nikt nie będzie jeździł samochodami spalinowymi w świecie który opanował kontrolę grawitacji... dalej, jak się zastanowić nad tym głębiej, to taka technologia automatycznie eliminuje wszelkiego rodzaju klasyczne drogi z krajobrazu... :blink: Wiecie ile ja sie nasiedziałem nad tym żeby w ogóle wprowadzić obcych do tego świata?! :blink: W końcu aby to jakoś uspójnić musiałem wdziergać w to natychmiastową wojnę :blink: Nie ma lekko. Masz pole manewru. Możesz stworzyć technologię która będzie wymagała zbyt dużego mechanizmu aby ją upchnać wszedzie, możesz stworzyć ekonomię w której tylko w zaplanowanych przez ciebie sferach będzie się to opłacać itd.

 

Jak się całość przyjmie to będziecie mieli doskonałą zabawę w wyłapywaniu paranojek mojego uniwersum, a ja bolesną, ale bardzo cenną nauczkę, czego w takich scenariuszach robić ni cholery nie wolno ;)

 

Pozdrawiam.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

;) dzięki za e-maile. Kolejny short do poduszki.

 

605:28:12:00.10, Kopiec Tohod

 

Korytarz wypełniały cienie pracujących. Nie mogły topić, utyryt - zła materia. Gaz byłby zbyt trujący. Zbyt łatwo mógłby uwolnić swój ogień. Ciężka maszyna mozolnie wykruszała szlak. Drobny pył płynął w mroku, przesłaniając lśniący podczerwienią stożek lancy. Niewidzialne światło wydobywało objuczone gruzem sylwetki sióstr. Owale fluorescencji odwłoków yami ciężko wahały się rytmem pracy w ciemnościach. W sztucznych naroślach ich grzbietów, zaprzęg genetycznej chemii rodził ślisz. Inplanty osłonięte narostami chityny rozprowadzały czerwień po świeżych ścianach i żebrach stropu. Pracowała w głębi sztolni. Yalu obchodziły ją wynosząc gruz. Póki powierzchni tunelu nie pokryje grzyb spochu będą musiały nosić ręcznie. Gdy opadnie ciśnienie i ruszą kokony wydajność szlaku wzrośnie tysiąckrotnie. Teraz przeszkadzała im tylko. Przysunęła się bliżej ściany by zrobić miejsce tragarzom. W tej pozycji drążenie kanału było jeszcze trudniejsze. Świeży ślisz zapychał ostrza nasady, boleśnie wykręcając kostny pierścień inplantu. Skończyła kolejny łącznik. Była bardzo zmęczona. Odkąd weszła w okres twórczy, wywierciła tysiące szybów. Wprawa zmniejszała wysiłek. Była w tym bardzo dobra. Była jedną z pierwszych wśród yadma. Drugi otwór. Ostrze zagłębiło się w zastygłej masie, wibrując największą mocą. Przerwała. Poczuła wołanie na granicy percepcji jej chemii. Wypuściła smug. Sfera falowała emocją. Wzywał ją umysł kopca. Otworzyła się dla jedności jaźni. Impuls myśli porwał ją w rwący nurt, zadrżała świadomością Tohodu. Była z ich matką wraz z milionami innych. Matka pragnie zobaczyć ją osobiście. Radość wypełniająca myśli, zaszczyt. Poczuła kolejną informację. Goniec, z chemią przekazu, tylko dla niej. Rozpyliła swój znacznik. Po chwili wyczuła jego ślad, wymieniła myśl powitania. Złączyły się, smak informacji. Kod. Zapamiętała ciąg. W odpowiedniej chwili, przekazane zostaną brakujące elementy, zrozumie. Zaczęły iść. Trans odczytu przekazywał niezbędną wiedzę. Została wybrana. Spośród wielu. Zostanie członkiem wielkiej misji. Założą nowy kopiec.

 

606:10:02:80.10

 

Nadszedł czas jej odpoczynku. Nacisk jaźni osłabł, by po chwili zaniknąć całkowicie. Leżała wyczerpana przekazem. Wszczepy na kończynach bolały osłabiając trans. Przez myśli przelatywały odtwarzane flesze obrazów. Serie błysków informacji. W trakcie każdej sesji, wypełniały jej głęboką świadomość masą nowej wiedzy. Yarut badały jej umysł. Nadawała się. Za trzy cykle poprowadzi podróżnika przez pierwotną pustkę, ku nowemu światu. Ku nowemu światu Tohodu. Jeden z nowych implantów zapulsował bólem. Napięła ściosy membran. Nim rozwinie się na tyle, by połączyć się z umysłem korabu, da jej jeszcze wiele bólu. Obudziła inicjację. Przywołany smak pamięci. Komnata królowej. Tłum przepełniony uniesieniem. Pręga bólu słabła. Długi rząd wybrańców. Falują jaźnią kopca. Suną ku zapachowi matki. Pamięć dotyku królowej. Taniec uniesienia. Symbol. Ból odszedł. Umysł podporządkował ciało wizji. Chemia znaku. Śpiew strażników. Powierniczki. Szyb powierzchniowy. Silosy kokonów. Chemia nocnej atmosfery. Błękitne punkty umykające klinami do gwiazd.

 

606:20:02:30.00, Tek Nok , Czerwone Pola

 

- Co z łączem ? –

- O.F.F. Karthasis dotarł na wyznaczony punkt namiarowy i nawiązał kontakt protokołów Panie Rezydencie. Czekamy na wywołanie. –

- Ile mam czasu i jakie będzie opóźnienie ? –

- Rzeczywiste około kwadransa, dzięki krzyżowym skokom będzie odbierane jako mniej więcej minutowe. Spodziewany czas kontaktu, sześć minut.–

Ikona zawieszenia połączenia zamigotała na terminalu wewnętrznym. Sabo przeleciała przez głowę myśl, że odkąd dwa lata temu został głównym adminem DV–ki, chyba pierwszy raz wyczuwa zdenerwowanie w głosie Rezydenta.

- Nawet o tym nie myśl. –

- Spokojnie, nie mam zamiaru palić. Muszę czymś zając ręce. –

Wymiętoszony papieros wykonał kolejny obrót pomiędzy palcami technika.

- Nigdy ich jeszcze nie widziałem. –

- Co? Kogo? –

Technik nerwowym ruchem poprawił siatkę comma.

- No, śierściuchów. –

Sabo spojrzał na rozmówcę nie przerywając zatwierdzania procedur kontrolnych.

- I nie zobaczysz. Zajmij się pakietami. –

Jasna cholera. Skąd oni wzięli tego gówniarza? Męczył się z nim już drugi tydzień. Po tym, jak Rudy połamał się w wypadku, obsługiwał łącza sam. Gdy pogonili dupsko majorowi przed tą wycieczką, wcisnął mu tego szczawia jako pomagiera. Tyle, że z dwojga złego wolał już siedzieć sam.

- To nie to samo co w holo, będziemy mieć wizję na żywo. –

Technik ponownie poprawił comm.

- Najgorsze są te ich witki, nie można oderwać od nich wzroku. –

- Zamknij się, jest log! –

Monitor ósemki wypełniły kody parametrów wiązki. Rekoder wyświetlił obraz kontrolny.

- Panie Rezydencie jest transmisja. –

- On line. –

- Tak jest. –

- Skup się młody, jedziemy. –

 

Owal głównego łącza w sali konferencyjnej rozjaśnił się, przesyłając dwuwymiarowy obraz „twarzy” obcego. Kilka postaci analityków i doradców otaczających fotel Rezydenta, odsunęło się o krok aby przypadkiem nie naruszyć ustalonego protokołu. W kadrze, w czasie połączenia mogła przebywać tylko osoba negocjatora. W momencie gdy ikona przekazu ukazała się na konsoli transmisyjnej, nikt nie stał bliżej niż metr od linii wyznaczającej zasięg optokamery. Rezydent odchylił głowę w umówionym geście pozdrowienia.

- Oferujemy pomoc i prosimy o pomoc. –

Sekundę później nacisnął klawisz kończący nagranie.

- Wysyłaj. –

Automat tłumacza powrócił do znaku gotowości. Sobo pozostało tylko uaktywnić łącze.

- Czterdzieści sześć sekund. –

- Co? Już? Tak od razu? –

Sobo przygryzł wargę. Spokojnie.

- Słuchaj Młody. To jest obcy. Wygląda jak obcy. Myśli jak obcy i używa obcych maszyn. Po to ustalano protokoły, żeby nie komplikować przekazu. Ta szara maszynka nie tłumaczy z języka na język. Tłumaczy z jednego układu odniesienia na inny. Zmienia logikę, treść, kontekst, analizuje konstrukcję emocjonalną. Wszystko po to aby oddać prawdziwe znaczenie przekazu. Algorytm tego mądrali konwertuje w locie! Zużywa połowę zasobów mamuśki, a to jest cholernie dużo. Napisali go w dziesięć tygodni, więc nie jest okazem harmonii i doskonałości kodu. Niech konwertuje cztery słowa, a nie czterdzieści. Wiesz jakie może mieć znaczenie błąd w interpretacji? Czy to jasne? Czy ja to ci w ogóle musze mówić?–

- Jasne. –

- Więc się zamknij, idzie log. –

- Przekaz. –

Obraz na konferencyjnym drgnął. Delikatne wici okalające czarne guzy organów odpowiedzialnych za wydawanie dźwięku u obcego zadrżały.

- Agresja przeciw agresji to żadna równowaga i jest przeciw naturze wszechświata\życia. Nie możemy przyjąć waszej agresji, a nie widzimy innej możliwości waszej oferty\reakcji. –

Obraz zamarł. Nikt się nie odezwał. Rezydent włączył nagrywanie.

- Prosimy o ochronę ściganych. Nie mamy wyboru. Jeżeli ich przyjmiecie, przeżyją. Wynagrodzimy. –

- Wysyłaj. –

- Jasna cholera. Młody, tylko bez pytań. Pilnuj wiązki. –

- Czterdzieści sekund. –

Linia cieni w konferencyjnej zafalowała.

- Panie rezydencie. –

- Nie teraz. –

- Przekaz. –

- Znamy sytuację. Przyślijcie do nas zagrożonych. Dostaną potrzeby i odpowiednią żywność. Dostaną paliwo do waszych nieharmonijnych. Nie potraficie, ani nie możecie dać nam nic w zamian, to dla nas obowiązek i radość uratować życie tak hałaśliwej rasy . –

- Ri? –

- To jakby żart... To znaczy, oni nie żartują, ale zdaża im się użyć takich wielowarstwowych przekazów. Ludzie żartują, oni dodają niewypowiedziane znaczenie. To nie pogarda czy przytyk. Jesteśmy dla nich krzykaczami, ale epitet „hałaśliwy” nie ma zabarwienia negatywnego. –

Socjolog nerwowo potarł łysinę.

- Skąd to wiesz? –

- Mimika, gesty. Tłumaczę wydźwięk jako: To niepotrzebne pytanie, eee... oczywiste, że was przyjmiemy i nic za to nie chcemy. –

Rezydent pochylił się nad konsolą łącza. Coś sprawdził.

- Dasz za to głowę? –

- Tak. –

Ikona nagrywania ponownie zabłysła w rogu terminala.

- Wyrażamy wdzięczność. Czy pragniecie współpracy w walce? –

- Wysyłaj. –

- Pięćdziesiąt siedem sekund. –

Tek wykonał skok w umówione miejsce. Sensory odnotowały identyczny ruch po stronie Ferriaskiej jednostki.

- Przekaz. –

- Droga naszej mówi, nie rozumie tłumacz, nie podejmuję się mówić tylko za siebie. Mówimy o ostrej kłótni bez słów. –

Na chwilę w kadrze ukazała się druga sylwetka obcego. Obraz zgasł. Przez zgromadzonych w sali konferencyjnej przebiegł dreszcz .

- Sobo?! –

- Panie Rezydencie! –

- Cisza! –

- Sobo! –

Po drugiej stronie comma Sobo rzucił się do terminala. Wiązka wizyjna była pusta. Czwórka. Jest sygnał. Standardowa nośna.

- Młody, analiza zejścia! –

Trójka pusta. Namiar? Obcy siedział tam gdzie powinien. Żadnych zmian w aktywności.

- Co się dzieje?! –

- Analiza zejścia!!! –

Log! Jest linia.

- Sobo co się... –

- Analiza! Kurwaaaaa!!! –

- Dwa na dwa, log zawieszenia. –

- Sobo! Raport! –

- Obcy zawiesił transmisję. Nie zerwał. Reszta bez zmian. Jest na miejscu. –

W sali konferencyjnej zawrzało. Rezydent gwałtownie odwrócił się do stojących z tyłu naukowców.

- Mówcie co tam się stało. –

Wszyscy zaczęli mówić na raz.

- Naruszyli własny protokół. –

- Ri, ten końcowy gest! –

- Tekstu nie można brać dosłownie. Zdenerwował się, nieprzetłumaczalne.

- Ri, końcowy gest. Pamiętasz? Na laborkach?–

- Ten drugi był w barwach Satu, to nie negocjator. –

- Panie Rezydencie, oni musieli coś źle zrozumieć. –

- Tyle to i ja wiem. Co tam się teraz dzieje? Ri. –

Wrzawa uciszyła się.

- Ktoś poza kadrem musiał zareagować negatywnie. Muszę dostać obraz z chwili gdy byli we dwóch na wizji. Chyba wykonał gest historia/pamięć. Szary się wystraszył. –

- Panie Rezydencie, symbol tekstowy. -

Uniesiona ręka przywołała ciszę.

- Jaki? –

- „Problemy”. Jest następny – „Przepraszamy”. –

- Transmisja? –

- Nie. –

- Logi na górę. Melduj gdy zajdzie zmiana. –

- Ri, mów dalej. –

- Ferriasi wszystko klasyfikują... coś na kształt symbiot/pasożyt. Korzyści i straty interpretują jak, jak... biologicznie. Myślę, że zinterpretowali przekaz w sposób który naruszył ich klasyfikację ludzkości. Negocjator na samym końcu wykonał gest „wewnętrzne/ja_interpretuję, potem wyjaśnię” –

Z przekaźnika wysunęły się druki kopii przekazów. Natychmiast rozeszły się między zebranymi.

- Emocjonalnie negatywny, ale nie wobec rozmówcy. –

Rezydent odwrócił się z powrotem ku konsoli przekaźnika. Na sekundę wszyscy oderwali wzrok od papierów.

- Sobo, wyślij symbol „zaniepokojenie”. –

- Tak jest. Czterdzieści pięć sekund. –

- Młody co z czwórką? –

- Czysta. Sobo co się dzieje?-

- Nie wiem. –

- Wojna? –

- Zamknij się idioto! –

- Jest transmisja. –

Obraz na konferencyjnym holo rozjaśnił się. W kadrze znajdował się ten sam negocjator. Sam.

- Wasza propozycja jest wroga życiu. Jest zła i (nieprzetłumaczalne/barbarzyńska). Została przyjęta i może zniszczyć równowagę. Nie przekraczajcie granic których przekraczać nie wolno. Mamy nadzieję, że kieruje wami idea opieki, a nie zniszczenia. Zbyt wieloznaczne, nie wolno. Chrońcie nasze małe, nie zgubcie (nas/nieprzetłumaczalne/duszy/natury/wszechświata). –

W sali panowała cisza. Rezydent wolno nadusił klawisz nagrywania.

- Rozumiemy odpowiedź jako zgodę. Nasza propozycja to prośba, nie żądanie, nie presja, dobrowolne ale wiążące. Potwierdź czy traktujemy nasze światy jako jedno, równa waga, równa wartość, obustronne zaangażowanie. –

- Wysyłaj. –

Boże to jest za długie. Nie przetłumaczy. Sobo drżącą ręką wydał komendę transmisji.

- Trzydzieści pięć sekund. –

Wykonali skok. Czół pot spływający pod siatką comma.

- Transmisja. –

- Potwierdzam. Błędy interpretacji i wątpliwe zostaną zwrócone protokołem. Musimy już koniec. –

- Koniec transmisji –

- Przygotuj łącze i wiadomość dla NK. Idą na Hmę. Ile czasu minęło? –

- Czternaście godzin. –

- Pełny raport za godzinę. Wszelkie analizy za trzy. Wysłać rozkaz ewakuacji na NK. –

 

606:19:10:15.10, daleka orbita Tohod

 

Głęboką czerń zarysował łuk światła. Błękitny sierp naznaczony czerwonym terminatorem przeistaczał się w rozproszony atmosferą kontur globu. Powolność ruchu światła przynosiła wrażenie opuszczenia. Powierzchnia cielska podróżnika rozjarzyła się matową gładzią, gdy słaba poświata czerwonego karła zalała przestrzeń woalką karmazynu z za tarczy planety. Jeden punkt naruszał idealną jednostajność łagodnych łuków konturu. Na linii najdalszego zasięgu promieni zimnego słońca, tuż przy rufie, brzuch kolosa zakłucił owal wgłębienia. W słabej poświacie płynął sznur punktów. Koraliki promów powoli niknęły w trzewiach monstrum. Niemy łańcuch zdawał się nie mieć końca. Ginął gdzieś w czerni nocnej tarczy planety. Ciszę załadunku przesłonił wyzwolony z mroku, połyskliwy, czarny bazalt zrytej kraterami powierzchni małego księżyca. Potężny kadłub podróżnika przesłonił martwy chaos horyzontu.

 

Pozdrawiam.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie mam jakiegoś większego doświadczenia czy to z RPG, czy z SF... nigdy mnie to specjalnie nie interesowało...

Przeczytałem jednak z ciekawości to wszystko (po ostatnim sprawozdaniu z focenia horyzontu :szczerbaty: ) i choć czasami ciężkie toto w odbiorze (to sobie tłumaczę brakiem mojego doświadczenia w czytaniu takich tekstów), to muszę przyznać, że potrafisz 'budować' inne światy w moim umyśle i przede wszystkim - potrafisz budować napięcie akcji... rozmowa negocjatora z obcymi to mistrzostwo :notworthy:

 

pzdr :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

O, tego shorta lubie :)

 

606:20:16:01.86, F.H. Pielgrzym 306, Konwój C

 

- Nadia! Nadia! -

Cień chłopięcej sylwetki migotał plamą czerni w mroku korytarza. Obróciła głowę tak, by mieć biegnącego brata po środku pola skanera.

- Nadia! -

Chłopiec zawadził stopą o pusty stelaż struny niemal tracąc równowagę. Zderzenie wybiło go z rytmu i pchnęło na nieoświetloną ścianę rampy.

- Nadia!!! -

Płaczliwy pisk zabarwił strachem głos przesyłany do syntezatora. Miał na głowie tylko comm. Odruchowo uciekał jak najdalej od ciemności.

- Czego się drzesz?! –

Cofnęła się dwa kroki wchodząc w błękitną smugę świetlowca.

- Nadia. –

Issa podbiegł do niej ciężko dysząc. Bardziej ze strachu przed ciemnymi, pustymi korytarzami platformy niż z wysiłku.

- Zaraz będą wypompowywać tlen. Tata kazał ci wracać. –

Bez słowa złapała brata za rękę i ruszyła w kierunku śluzy łącznika. Ostatni raz spojrzała na gwiazdy. Teraz odbiorą jej i je.

Chłopiec zaczął trajkotać coś o mrówie którą widzieli z Jano w chłodni. W swym pięcioletnim zapale starał się ją przekonać, że naprawdę tam jest. Dochodzili do wrót śluzy. Poczuła ledwo uchwytną woń kwiatów zmiażdżonych polami promu, gdy ten osiadł ciężko w wypieszczonych rabatkach ogródka matki za altaną. Zapach utrzymywał się uporczywie, natrętnie przywołując wspomnienia. Smukłe, błękitne wachlarze rinii przykute w kamieniach ogrodu pomarańczowa posoką śmierci. Dom, szkoła, kanion jury za lasem... Wszystko odległe, utracone... Na swoje trzynaście lat rozumiała zbyt wiele. Dorośli wciąż traktowali ją jak dziecko. Karmili bajkami o przeprowadzce w ładniejsze miejsce. Jej bracia cieszyli się na całe tygodnie wolne od lekcji czytania i sieci. Dla niej brak szkoły nie był zadośćuczynieniem za opuszczenie domu i przesiadywanie w jednym pomieszczeniu z tymi głupimi bliźniaczkami ciotki Tiv.

W drzwiach śluzy stał Jezus. Uśmiechnął się do niej gdy przekraczali wrota, ale w jego oczach nie widziała nic poza pustką. Przepuścił ich i od razu zajął się blokowaniem automatu. Na swój sposób cieszyła się, że tkacz epidemii skazał go tak jak ją na Pielgrzyma. W Avar, mieście z którego pochodził, przeżyło podobno tylko dziesięć osób... Dwa miesiące wcześniej poznali się tam na kursie nurkowym wakacyjnej szkoły. Skinęła mu głową, błogosławiąc skaner zakrywający rumieńce. Issa, uwolniony od mroku, rozgadał się na dobre.

- Tata mówił, że może przeniesiemy się do drugiej chłodni, jak ją przygotują. Ale tam jest mrówa! –

Adaptują chłodnie? To dlatego zabierają tlen z platformy.

Pielgrzym był cysternowcem przystosowanym dla ośmiu osób załogi – nie siedemdziesięciu ludzi z jej kantonu, upchniętych na stu metrach kwadratowych kilku kajut i mesy. W pomieszczeniu mieszkalnym panował zaduch. Niemowlę Seraj płakało żałośnie potęgując kontrast ciszy otaczającej dorosłych i hałasu towarzyszącego zabawom dzieci. Nigdzie nie widziała rodziców. Pewnie pomagali przy chłodni. Issa wyrwał się z uścisku jej dłoni i pobiegł do grupki chłopców grających na deku w smoka. Wycofała się ku wyjściu. Na korytarzu było chłodniej. Lekki powiew, od pracujących w trybie ekonomicznym klimatyzatorów, poruszył jej włosami. Boże. Kiedy to się skończy?

 

 

- Czas? –

- 0,71 sekundy, opadająca. –

- Ta... A Orion wydymał Andromede... –

- Mad! –

Monitor wyświetlił parametry echa. Zwarte jeden do jednego sterowniki nie przekazywały żadnych szczegółów. Po pośpiesznym rozdaniu przydziałów, dokerzy z remontówki NK mieli tendencję do nadużywania zwykłego drutu.

- Poniżej pięć koma siedem. Wygasa. Na razie spokój. –

- Sześć na godzinę... Przy ośmiu wyłączy go automatycznie. –

- A Orion... dobra, dobra, już się zamykam. –

Lącznościowiec drżącą ręką rozerwał paczkę fajków. Spojrzenia Czifa i Pierwszego skrzyżowały się nad panelem konsoli. Zapadła cisza. Kapitan zabębnił palcami o metalowy rant klawiatury terminala.

- Przechodzimy na ręczną. –

Trzy poziomy niżej wsteczna fala wypełniła szczelinę pól wirowych rototra. Ciszę niepokoiły szarpane sapnięcia. Wdech. Wydech. Wdech. Dziesięć metrów wyżej młody otworzył usta do protestu, ale słowa stłumiło jedynie westchniecie. Wtórne echo turbulencji mignęło polami, automaty milczały odłączone. Monitor obojętnie wyświetlił parametry kolejnego rezonansu. Wszyscy spojrzeli na czerwone wartości tabeli. W zewnętrznym pasie terminatora sztylet pola o grubości kilkunastu mikronów i szerokości dwóch milimetrów przebił osłonę.

- Wszystko jasne? –

Pięć niepewnych pomruków aprobaty potwierdziło rozkaz.

- Będę potrzebował dwóch cywili do pomocy przy monitoringu. –

Temperatura w ciągu kilku milisekund termoimpulsu osiągnęła 6000’K. Trzydziestocentymetrowej grubości pancerz wewnętrzny sczerniał wokół anomalii, fala zmięła go jak bibułkę. Promieniowanie spaliło czujniki... i tak już wcześniej odłączone.

- Weź ilu chcesz. Może któryś potrafi obsługiwać skafandry. No! Ruszać się. –

Czif i Pierwszy podnieśli się ciężko. Teraz ich stanowiskami będą bezpośrednie konsole siłowni. Nawigator zamknął się w kokonie ręcznego. Młody znów chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie zniknął w śluzie którą wyszli Pierwszy z Czifem. Radio i Kapitan zostali sami, nad w większości martwą navikonsolą.

- Nadać S.O.S.? –

- Nie. Wyślij ostrzeżenie grawitacyjne i idź naszykować szalupę. –

Łącznościowiec zgniótł nie zapalonego papierosa.

- Czerwoną czwórkę na ogólnym? –

Kapitan nie odpowiedział.

- Tak jest Szefie. -

 

606:20:16:42.16

 

Nadia stała za pancernym oknem łoża torusa. Ten wysoki oficer i Jezus otwierali jakiś właz. W ciężkich skafandrach wyglądali tak nieporadnie. Dlaczego je założyli? Coś się stało? Skrzydła śluzy włazu ustąpiły i po chwili bezszelestnie otworzyły się na całą szerokość. Jezus drgnął. Zauważyła to mimo dzielącej ich odległości. Boże! Coś jest nie tak! Zawyły alarmy. Oficer zachwiał się i upadł. Jezus cofnął się niepewnie o krok. Nie! Kolejne syreny dołączały się do kakofonii alarmu. Jezus! Poczuła wibrację pod stopami. Okno za którym stała zmętniało mleczną patyną. Jezus! Padł na kolana wciąż na nią patrząc. Jej krzyk utonął w wyciu syren. Poprzez upiorną biel topionego plastalu okna, zauważyła jak jego usta układają się w krzyk bólu. Upadł. Zakrztusiła się łzami. Nie!

 

Jazgot syren zaskoczył go podczas podłączania autonomicznych sterowników szalupy. Odruchowo zabrał ręce od rozbebeszonej elektroniki.

- Simss, co się dzieje?! –

Comm odpowiedział ciszą. Fargen! Może to tylko komputer? Poderwał się z klęczek. W tym samym momencie trafiła go ściana ciśnienia eksplozji. Pchnęło go w głąb szalupy. Fargen! Nie zdążył odłączyć automatu odpalającego. Termokomórka wyczuła obecność pasażera. V-rastrowa Sluza odcięła kabinę.

- Simss. Cholera. Co się dzieje?! –

Kolejny wstrząs rzucił go na podłogę. Program zinterpretował jego obecność jako rozkaz oddokowania. Zatrzaski odcieły łącza. O cholera!

- Simms! Wyłącz szalupę! –

Uruchomił się wewnętrzny obieg powietrza. Fargen, nie uaktywniłem antygrawu!

- Siiimms!!! –

Akcelerator zapiszczał spijaną energią. Próbował podciągnąć się na kokon siedziska. Start wprasował go z powrotem w kratownicę podłogi. Ciemność przed oczami. Ból!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Musze jeszcze dać tego shorta, coby dało się rozeznać w "environmencie" w którym cala reszta jest osadzona. :) Następne będą juz czymś z trailerów z tej wizji :)

 

Tek Nok - sektor zamknięty 414UAB

 

Ciemnogranatowy, jednoczęściowy garnitur za osiemset kredytek, delikatnie przelewał się przez jego chude ramiona przy każdym ruchu. Szli wąskim, bocznym korytarzem. Jego milczący przewodnik, prawdopodobnie oficer SOF, zatrzymał się na rozwidleniu wskazując gestem kierunek. Zastanawiał się z kim się spotka, skoro poświęcono jego osobie tyle ceregieli. Przelot wojskowym kurierem i całe to zamieszanie w dziekanacie. Zdążył tylko kupić garnitur w promenadzie portu i natychmiast, promem żandarmerii, wstrzymując holownik jakiegoś liniowca, wystrzelili w kierunku zamkniętego sektora Io. Na pokładzie kuriera, powitał go ten oficer, który teraz z każdym krokiem zostawał w tyle korytarza. Nazwał go Blady. Blady nie był zbyt rozmowny. Zaraz po starcie przekazał tylko, że na kilka tygodni przydzielono go do sztabu kryzysowego przy Wojskowym Centrum Systemów Unitarno Xenosocjologicznych. WCSUX, co za chora nazwa! Był zły. Jego kontrakt to dopuszczał, ale niezapowiedziany wyjazd przerwał ciągłość wykładów jego studentów i oderwał go, od prawie ukończonego, niezwykle ciekawego eksperymentu w laboratoriach. Trzy dni. Minęły trzy dni od kiedy grupa wyłoniła jednostkę kontaktową, a on tego nie widział! Fargen! Nie ważne ile belek na naramiennikach będzie miał dupek który wymyślił to „porwanie”. Pożałuje, że w taki sposób oderwał od pracy Sortera Uniwersytetu Solaris. Podczas podejścia kuriera do wymiarowej, był jeden, wyjątkowy, jedyny moment, kiedy Blady odpowiadał na jego pytania. Dał mu wtedy do zrozumienia, że został wybrany nie tylko dla tego, że był trójgwiazdkowcem, ale również dla tego, że nie posiadał jakiejkolwiek rodziny.

Myśli przerwała słaba poświata z uaktywnionego prostokąta czytnika wtopionego we framugę drzwi. Przyzwyczajony do szarych, uczelnianych kombinezonów, poprawił mechanicznie rękawy i przytknął dłoń do zamka. Czerwony flesz błysnął z cichym syknięciem. Drzwi otworzyły się.

- Witam Prosortorze Votl. Proszę usiąść. Pański rozmówca już tu zdąża.-

Ciepły, kobiecy głos syntezatora przepełniony był uprzejmością. Cholerny algorytm emulacji uczuć! Wojskowe półgłówki uparły się na wcześniejszy termin i zabrali niedokończony ośrodek. Teraz wszystkie sztabowe komputery personalne floty, gadały z tym nieustającym, głupkowatym uśmiechem w tle. Trzeba je było naprawdę wkurzyć, żeby zaczęły mówić normalnie. Zmęczony złością usiadł w prostym, ale wygodnym pneumofotelu. Nawet teraz urzędasy nie potrafiły zdobyć się na odrobinę szacunku, spóźniając się na spotkanie.

Oczekiwanie przedłużało się. Siłą przyzwyczajenia poddał analizie wczorajsze informacje uzupełnione w logu po zadokowaniu. Dogasały zamieszki w kopalniach Valles. Najwyższy czas. Jeszcze kilka dni i mogło by dojść do upolitycznienia roszczeń. Następna przegrana Rudzielców pogorszyła o kilka kolejnych punktów nastroje w Zagłębiu Ogra na Flavii. Jeżeli teraz Szeg zdecyduje się rzucić związek w strajk, mimo stanu wyjątkowego, Huty Dess dostaną niepowtarzalną okazję do zdobycia przewagi na rynku rafinatu. Sytuacja samego zagłębia po pacyfikacji, do której musiało by dojść przy pogmatwanym ustawodawstwie stanu wyjątkowego, była by niezwykle złożona i groźna. Zamapował nagłówek do ewentualnego późniejszego rozpatrzenia. Przeszedł do wiadomości kontaktu. Dłużej zatrzymał się przy relacji z NK. Dobrze. Z powierzchni nie było żadnych materiałów. Seksowna, nowa prezenterka omawiała sucho tabele i statystyki. Tak, ten kawałek złożył ktoś z głową. Większość nawet nie spojrzy na hologramy wskaźników i tak zresztą nie wszystkich. Reportaż zgrabnie przeskakiwał na zapis obrazu dogasającego wraku maszyny obcych o nieznanym przeznaczeniu. Zatrzymał kadr. Mimo rozerwania prawie na pół, najprawdopodobniej przez pocisk, maszyna wyglądała groźnie i obco. Niech to szlag! Hipnoza wątkowa prysła jak mydlana bańka. Godzinne uwarunkowanie zniknęło bez śladu. Zalały go tysiące faktów, wartości i danych ukrytych w pamięci. Fargen! Równania reakcji węzłowych wypełniły na powrót całą jego uwagę. Cholerne wychylenie. Jeżeli nie zaczną działać, socjodrgania przekroczą częstotliwość krytyczną i wszystko ruszy. Starał się tłumić pędzące coraz nowymi torami prognozy. Tak się złapać! I to przed tym cholernym spotkaniem. Klął na czym świat stoi. To co działo się od kontaktu wywracało do góry nogami całą ich wiedzę. Obserwowane mechanizmy rozwoju coraz bardziej odbiegały od wzorców. Stali naprzeciw największego czynnika społecznego z jakim kiedykolwiek zatknęła się ludzkość. Nadchodziła zmiana na skalę całej populacji. Nie potrafił odnaleźć analogii. Nawet wynalezienie rolnictwa i zmiana trybu życia z koczowniczego na osiadły nie oddawała skali tego co nadchodziło. Nie potrafił odnaleźć także analogii dla scenariusza negatywnego. Ludzkości jeszcze nigdy nie ogarnęły chaos i anarchia międzyświatowej rewolucji. Przedsmak mieli w czasie powstawania Federacji. Ale wtedy chodziło o pieniądze i władzę. Rozproszone populacje musiały znaleźć odpowiednie dla siebie ustroje i ekonomie zależności. Tym razem stałe wzorców przekroczyły wartości graniczne i nie były już stałymi. Świadomość, przejmowania przez wątek przypadku, kolejnych zależności, przytłaczała bezradnością. Świat się zmieniał. Mimo oburzenia na formę spotkania, w sumie cieszył się, że do niego doszło. Ktoś na górze dostrzegł zagrożenie i postanowił działać z bronią socjologii. Gorzej, że właśnie z miecza została tylko rękojeść. Jeszcze raz podjął próbę przywrócenia hipnotransu. W takim stanie zwykły cywil go raczej nie zrozumie. Musi ich przekonać. Miał nadzieję, że trafi z tym wysoko. Może do rady? To jedyna droga.

- Czy mógłbym wiedzieć o jakiej drodze pan mówi? –

Zaskoczenie było całkowite. W pierwszej chwili nie rozpoznał głosu. Musiał myśleć na głos, gdy próbował przywrócić hipnozę wątku. Przez chwilę poczuł pustkę w głowie.

Pod płytkim łukiem wejścia stał Sidler. Błysk analogii zawieszenia analitycznego. Wybicie z rzeczywistości które ostatnio tak często serwował swoim studentom. Rezydent przekroczył próg i wyciągnął rękę.

- Witam Prosortorze Votl. –

Odruchowo wstał i uścisnął wyciągniętą dłoń. Nim wypowiedział formułkę powitania, jego płaszczyzna pasywnej świadomości pochwyciła analizę. Mechanizm zaskoczenia wizualizował zasady tworzące anomalię. Osobiste, słabe, zwalczone jednym, głębszym oddechem. Brakowało czynnika obcości, niezbędnego by przetransponować je na impuls Xenosocjologiczny. Brak zgodności z negatywnym socjiozbiorem niskiego schematu. Wykres płytkiej hiperboli. Stop!

- Witam Pana Rezydencie i z góry uprzedzam, ze właśnie utraciłem kontrolę nad hipnozą wątku. To nam może bardzo przeszkadzać... -

- Prosortorze Votl. Wiem jak działa hipnoza wątkowa. Na pewno sobie poradzimy. –

 

 

- Ile mamy czasu? -

Poczuł, że mięśnie twarzy ściągają mu się w napięciu. Nie potrafił tak jak jego rozmówca, kontrolować mimiki do najdrobniejszego szczegółu.

- Systemy prognozy załamały się. Nie mamy podstaw do określenia węzła krytycznego z wyliczalnym prawdopodobieństwem. Podanie jakichkolwiek terminów byłoby czystą spekulacją. –

- Prosortorze Votl. Z pewnością na wydziale xenosocjologii Uniwersytetu Solaris nie mógłby pan sobie pozwolić na orzekanie intuicyjnych prognoz. Ale ja prowadzę właśnie wojnę i muszę powziąć jakieś założenia. Obaj chyba nie mamy wątpliwości, że opinia trójgwiazdkowego naukowca z pańskim doświadczeniem, będzie bardziej trafna, niż spekulacja polityka. –

Odczuł lekką irytację w głosie Rezydenta. Pisząc ten list, przewidywali na wydziale, że z kimkolwiek przyjdzie im rozmawiać, będą proszeni o daty. W ferworze wielowątkowych hipnodyskusji zapewniali się, że nie wolno im przewidywać żadnych terminów. Kątem oka dostrzegł, że knykcie zaplecionych na stole dłoni pobielały mu z wysiłku. Rozluźnił mięśnie rąk.

- Miesiąc. Może dwa, ale ukryte mechanizmy i zjawiska rozwijają się już teraz. –

Twarzy Rezydenta ani na ułamek sekundy nie opuściła kamienna maska. Po kilku sekundach ciszy, powolnym ruchem sięgnął do touchpadu na panelu kontrolnym pneumofotela. Nad stołem przy którym siedzieli zamajaczył miraż hologramu mapy Federacji.

- Rozumiem, że na dzień dzisiejszy najbardziej destabilizującym socjoczynnikiem jest wojna z obcymi. –

Wciąż jeszcze lekko zaskoczony wyświetleniem holo, przeniósł wzrok na Rezydenta.

- Tak, ale wojna może być także wykorzystana jako jeden z najmocniejszych czynników kontroli przemiany.–

Po raz pierwszy dostrzegł niekontrolowaną reakcję rozmówcy. Nie drgnął żaden mięsień, ale w oczach zaszła zmiana. Szara stal tęczówek ściemniała na granicy nieuchwytnego, zdradzając kłębiące się za ich zasłoną myśli.

- Proszę mówić dalej. –

Wziął głęboki oddech.

- Mówiąc o obecnym konflikcie, nazywamy go wojną z obcymi. W rzeczywistości trwającą sytuację umysł ludzki rozdziela w procesie binaryzacji bodźców. Konflikt jest rozkładany na dwie czynne składowe. Obcych. Czynnik nieznany, negatywny i wojnę, teraz występującą jako czynnik znany i pozytywny. –

Ponownie głęboko odetchnął. Rezydent słuchał jego słów w całkowitym bezruchu.

- Nie możemy sobie pozwolić na żadne jawne środki sterujące sytuacją. Każda niezrozumiała dla ludzi interwencja, będzie potencjalnym węzłem klucza negatywnego. W przypadku manipulacji wykorzystujących wojnę, wystąpienie tej zależności będzie miało mniejsze szanse rozwoju. Wojna dla interakcji społecznej jest jak zastrzyk adrenaliny. Czymś w rodzaju napięcia mięśni przed upadkiem. Musi zostać położony nacisk na czynnik wojny. Media muszą przekazywać każdy, najdrobniejszy nawet, szczegół z zachowania obcych... pasujący do przyjętych, ludzkich schematów wzorca przeciwnika. Możemy utracić planetę, dwie, trzy. Ale o każdą musi być bitwa lub inny manewr militarny, choćby markowany. Ludziom trzeba pokazywać tylko informacje zrozumiałe podświadomie. Okrążenia, starcia, uchodźców, medale, cegiełki na nowe fabryki zbrojeniowe i cały ten kram, znany im z historii którą mieli w szkołach. Możemy tę wojnę przegrywać, ale musimy ją przegrywać z powodu bitew i pomyłek. W przeciwnym wypadku... chaos. –

Czół krople potu na czole. Ryzykował mówiąc wprost ale wydawało mu się to najlepszą taktyką. Rozmawiał z politykiem. Przebiegłym, wyrachowanym i twardym. Gdyby siedział przed nim ktoś pozbawiony tych cech, nie byłby Rezydentem Federacji. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Uzmysłowił sobie, że jeszcze nigdy nie spotkał się twarzą w twarz z człowiekiem tak całkowicie nieprzeniknionym.

- Nie znam się na taktyce i strategii Panie Rezydencie, ale jeżeli mamy mieć wpływ na to, w którym kierunku zostanie pchnięta ludzkość, musimy walczyć według jej metod. Czołgami, sojuszami, pułapkami i zdradą... o ile jest to możliwe. –

Zapadła głęboka cisza. Przygaszone panele świetlowców walczyły z mdłymi hologramami gwiazd wiszących między nimi.

- A więc każe mi pan prosortorze, strzelać na wiwat z pukawek. Tak... właśnie podpisał się pan pod głównymi założeniami taktycznymi mojego sztabu. –

Wojskowi przewidzieli reakcje socjologiczne?! Jak? Nie. To nie możliwe. Więc dlaczego...

- Admirał Greer kierował się oczywiście korzyściami strategicznymi, ale w tej sytuacji zostaną panowie chyba naturalnymi sprzymierzeńcami. Być może uda się tak skoordynować lub nagiąć niektóre akcje wojskowe, aby osiągnąć od razu dwa cele, militarny i społeczny. Proszę przygotować się na konkretną rozmowę z admiralicją floty. –

- Jest jeszcze jedna sprawa o której nie wspominaliśmy w liście ze względów bezpieczeństwa Panie Rezydencie. –

Nie dostał żadnego znaku zaczęty do kontynuowania rozpoczętego wątku. Cisza przedłużała się wymuszając dalsze słowa.

- Technologia. –

Nie wiedział jak ma to powiedzieć. Rezydent panował nad sobą w stopniu uniemożliwiającym rozmówcy jakiekolwiek korygowanie taktyki przekazywania informacji. Pomyślał o tym, że politycy którzy podejmują negocjacje z Rezydentem Federacji, muszą po każdym spotkaniu z nim, przechodzić kurację antystresową.

- Technologia z którą się zetkniemy jest jeszcze bardziej nieprzewidywalnym czynnikiem niż sam kontakt. Nie mówię tu nawet o technikach wojennych. W czasach gdy wartość czwartego miejsca po przecinku oprocentowania kredytu, decyduje o być albo nie być całych miast, najmniejszy gadżet obcej cywilizacji może wywołać nieodwracalne i tragiczne skutki dla równowagi ekonomicznej i społecznej Federacji. Ten problem jest tłumiony dopóki trwa wojna, ale w każdej chwili może powstać. Historia nie pozostawia nam najmniejszych złudzeń. Imperium Inków nie pokonały muszkiety. Upadek wywołało samo zderzenie kultur. Wiele narodów zniszczono kupując paciorkami i wodą ognistą. Wszelki przepływ technologii musi być pod całkowitą i absolutną kontrolą. Z każdym technicznym rozwiązaniem przekazywanym lub przechwytywanym z zewnątrz należy obchodzić się z fobiczną ostrożnością. –

Rezydent przeniósł spojrzenie na iskierki gwiazd zawieszonych w powietrzu. Całkowity bezruch hologramu miał w sobie coś uspokajającego. Wzrok koncentrował się na zimnych punktach światła, subiektywnie spowalniając czas.

- To zostało już zrobione. Na pewno zdaje pan sobie jednak sprawę, prosortorze, że kontrolowanie jedynie gotowych technik i technologii nie jest całkowicie skuteczne. Czasami wystarczy obserwacja by zrozumieć zasady i prawa działające w jakimś rozwiązaniu w stopniu umożliwiającym skopiowanie go. -

Rezydent miał rację. Musiał przyznać, że nie docenił dalekowzroczności tego człowieka. On pytał. Ale pytał by potwierdzić swoje własne przemyślenia lub obawy.

- Właśnie dla tego wojna jest teraz naszym sojusznikiem. Pod przykrywką tajemnicy wojskowej, można gładko ocenzurować lub zatrzymać dowolną informację niosącą nieprzewidywalne i potencjalnie negatywne konsekwencje. Takie działania to oczywisty zamach na wolność słowa i w ogóle demokrację Federacji. Decyzja należy do Pana. Ja jestem tylko naukowcem który dostrzegł narzędzie. Jak ono zostanie wykorzystane, nie zależy ode mnie. –

Jego napięcie osiągnęło szczyt. Słowa, które właśnie wypowiedział, mogły zostać odebrane jako sugestia wprowadzenia policyjnej dyktatury. Miał nadzieję, że nie pomylił się co do człowieka siedzącego po drugiej stronie holomapy.

- Mówi pan bardzo otwarcie prosortorze Votl. Doceniam to. Mam zamiar powołać organizację odpowiadającą za działania zapobiegające społecznemu załamaniu o którym pan mówił. Chciałbym aby objął pan nad nią zwierzchnictwo. Proszę zacząć od ustalenia zasad współpracy ze sztabem admiralicji. Kancelaria zaaranżuje na jutro odpowiednie spotkania. Proszę do tego czasu odpocząć i przemyśleć nowe możliwości. –

Hologram zgasł wyłączony niedbałym ruchem ręki. Wstali.

- Na Tek Nok dysponujemy ogromnym zapleczem. Zostaną panu udostępnione wszelkie możliwe środki i wsparcie. Jeżeli ma pan już teraz jakieś specjalne życzenia proszę mówić. –

Wynik rozmowy oszołomił go. Nie liczył nawet na jedną dziesiątą tego co dostał.

- Chciałbym jeszcze zadać, jeśli to możliwe, jedno małe pytanie. Skąd pan, panie Rezydencie, dowiedział się o naszej inicjatywie? –

Sidler uśmiechnął się lekko.

- Błąd systemu. –

Votl uniósł brwi w niemym pytaniu.

- Programy pocztowe nie potrafiły zaklasyfikować waszego listu otwartego. Wiadomość dostawała niezaindexowany log. Dzięki temu komputery nadawały jej dosyć wysoki priorytet i była rozsyłana do wszystkich urzędów federalnych. Kolejna kopia trafiła do mojej kancelarii, a ja mam w zwyczaju czytywać takie rzeczy. –

Tym razem uśmiechnęli się obaj.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kolejny short do poduchy. Tym razem dozwolone od 15 lat... poważnie .

 

---------------------

 

606:20:10:15.00, Klub Myst, Elba, sektor C

 

Trzystumetrowy symbol radiacji dominował nad północną, najdroższą dzielnicą Elby. Sól w oku radnych kantonu i mieszkańców uważających swój status za zbyt wysoki, aby znak Mysta rzucał nań swój cień. Lokal zajmujący opuszczoną, archaiczną elektrownię atomową z okresu pierwszej kolonii, nie był zamkniętym klubem o odpowiedniej renomie dla obecnych sąsiadów. Owszem posiadał sale o najwyższym standardzie w stolicy, ale posiadał także Babylon.

 

Mea, lekko już wstawiona, weszła do jednej ze szklanych wind ciśnieniowych zjeżdżających do reaktora. Elektrodynamiczny materiał półprzeźroczystej tuniki natychmiast skupił na sobie setki kropelek wody gdy wyszła z chłodu nocy. Coś zaszurało w rękawie postoju. Karkołomnym piruetem, w ostatniej chwili, potężny Ralen wskoczył do windy. Nie odezwał się. Zawiesił wzrok na kroplach wody walczących z elektropolem i grawitacją na jej sutkach. Stymulatory wypite z alkoholem jeszcze w domu wymusiły reakcję. Miała dość tego samolubnego chama, wypiła dużo. Teraz hormony posłuszne chemii krążącej we krwi napięły skórę na piersiach.

- Masz śliczną sukienkę, malutka. –

Uśmiech punka poszerzał się w miarę, jak jego wzrok wędrował wzdłuż krzywizn jej sylwetki w kierunku ciemnego trójkąta na podbrzuszu. Poczuła na karku mrowienie psychotycznego dreszczu wywołanego łykniętym przed chwilą błękitem.

- Podoba ci się? Nie jest zbyt matowa? –

Mile otumaniony umysł mieszał było i będzie w rozciągniętym jest.

- Ależ skąd. W promieniach Babylonu będzie doskonała. –

Mówiąc to rozszerzył jeszcze bardziej uśmiech, błyskając ufarbowanymi na czerwono zębami.

- Mam ochotę zatańczyć z tobą, kwiatuszku. –

Jego ręka złapała ją w pasie. Druga powędrowała w górę znacząc linię strąconych kropel od biodra, poprzez pierś, do karku.

 

Nie pamiętała jak znalazła się na przeźroczystym parkiecie zalewającym reaktor Babylonu. Wyostrzone narkotykiem zmysły odbierały drżenie budynku w rytm psychodelicznej muzyki. Stalowoszara kula serca stosu sześć metrów niżej żyła. Otulona zeskorupiałym żelem, pulsowała błękitnym światłem z podprogową częstotliwością. Rzeczywistość odpływała coraz bardziej. Nie musiała i nie chciała go teraz pamiętać. Cholernych niespełnionych obietnic i wykrętów. Gnojek, kłamca. Nie będzie na niego czekać po raz kolejny. Dłonie masowały jej pośladki. Czuła żar erogennej farby z karku Ralena w ustach. Stylizowane, grube jak noga kable, udające zasilanie G-basów, zdawały się napinać i skręcać w erotycznym tańcu. Dłoń zsuwała się wzdłuż kręgosłupa. Między pośladkami zwolniła dostosowując się do rytmu tańca. Fale gorąca spływały z pleców skupiając się na palcach które dotknęły już nagiej skóry. Trans coraz silniej otaczał ją wizjami. Dłoń z powrotem powędrowała ku górze zadzierając miękki materiał. Gdzieś ją ciągnął. Max to ty? Dlaczego mnie znowu okłamałeś?

- Gdzie mnie prowadzisz? –

- Chodź. Musisz na chwilę pójść do łazienki. –

- Tak. Do łazienki. –

Stłumiony rytm przebijał przez drzwi. Złapał ją za kark. Poczuła ugryzienie na szyi. Rzeczywistość gdzieś nie zgodziła się z wizją. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła sobie przypomnieć co.

- Ty nie jesteś Max. –

Lustra wokół falowały, przygniótł ją do świetlnego panelu drzwi, blokując wejście.

- Jestem, jestem. –

Odwrócił ją.

- Pochyl się! –

Ktoś poruszył się w jednej z kabin.

- Zostaw mnie. Nie chcę. –

Szarpnął tunikę.

- Co to ma znaczyć dziwko?! Zabrakło Ci odwagi?! –

Cios ją otrzeźwił. Twarz zapiekła bólem.

- Zostaw mnie! –

Poczuła rękę szarpiącą za włosy. Ból rzucił ją na kolana. Krew wypełniła usta.

- Myślałaś kurewko, że będziesz ćpać i pić u mnie za darmo! Nie kochana. Zobaczysz, spodoba ci się. –

Rzucił ją na czworaki. Jedną ręką trzymał za włosy, drugą gwałtownie przyciągnął do siebie. Ból.

- O jak milutko. Twój pierdolony chłoptaś chyba nie za dobrze wywiązywał się z roli. Miałaś do niego tyle żalu. Ciągle o nim bełkotałaś. Czemu jesteś taka cicha? Wolisz się rżnąć zamiast mielić ozorem? Zaraz dogodzimy i językowi. –

Śmiał się. Z każdym ruchem jej głowa coraz mocniej wgniatała się w elastyczną taflę lustra. Trzasnęły jakieś drzwi. Ktoś krzyknął. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Zbierało się jej na wymioty. Silne szarpnięcie przewróciło ją. Ciągle trzymając za włosy złapał ją za twarz i przyciągnął do siebie. Mocny chwyt nagle zniknął. Upadła na zimną posadzkę podłogi.

 

16 godzin standardowych później.

 

Sen opuszczał ją bardzo powoli. Rzeczywistość boleśnie wracała. Ktoś cichym głosem wydawał polecenia.

- Maria? -

- O! Widzę, że się obudziłaś. –

Otworzyła oczy. Widziała wszystko przez mgłę.

- Boli mnie głowa. –

- I dobrze, że cię boli. Przynajmniej nie boli nic innego. Jak się czujesz? –

Przyjaciółka pochyliła się nad nią. Poprawiła koc.

- Gdzie ja jestem? Nic nie pamiętam. –

- Jeszcze lepiej. Na dyżurze zaaplikowali Ci psychotropa. Będziesz mieć dwudziestogodzinną dziurę w życiorysie. –

- Co się stało? –

- Była, hmm... szarpanina w Babylonie. Masz parę siniaków. –

Spróbowała podnieść się z łóżka. Zesztywniałe ciało wykonało parę nieskoordynowanych ruchów poczym w końcu usiadła.

- W Babylonie? Pamiętam, że chciałam się upić... –

- Tak... Tyle, że wybrałaś złe towarzystwo. Nie rozpamiętuj tego, było-minęło. Hoss załatwił dupka. A tak w ogóle to co ci strzeliło do łba iść samej do Mysta? –

Tarła zapuchnięte oczy, policzek piekł. Syknęła, ale pomogło, wzrok nabrał ostrości.

- Ten kutas znowu poleciał. Obiecywał, że weźmie mnie ze sobą i zostawił. Gnój! –

Zaczęła płakać. Nie chciała odstawiać scen, ale nie była w stanie się opanować. Poczuła łzy.

- Mea, wybuchła wojna! Może coś przeczuł. Wiesz jaki był Max... –

- Wiem. Głupio mi. Może... masz wodę? –

- Pij. –

Chłodna szklanka przyjemnie połaskotała spierzchnięte wargi.

- Mea, musimy pogadać. Max zostawił list. –

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Kurteczka. Część shortów mam tylko na papierze w Polandi. :blink: I jak ma być po kolei, to będzie teraz dłuuuga przerwa... Ale mam sporo tego typu przebłysków ze sobą. Z tym, ze jak dam je teraz, to będzie trochę nie po kolei... Widzę, że parę osób to czyta. Macie ochotę poczekać na wstawki w rozplanowanej kolejności, czy nie ma to dla was znaczenia i po prostu dać wam następną gotową wizje?

Pozdrawiam.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na weekend do poduchy. :)

 

Ja spadam z namiotem pod norweską granicę. Mam nadzieję, że nie zeżre mnie żaden Łoś :) Kurde, skandynawskie lasy z ich zamglonymi mrocznymi wąwozami, zamkniętymi ciemnoszarymi ostrzami skał są niesamowite... Powietrze jest ciężkie od rozpylonej zimnej mgiełki, kompletna cisza, żadnych owadów, żadnych ptaków. Pod wieczór zaczyna gdzieś w tle wyć wiatr znad Atlantyku... Mech głęboki na 20 centymetrów, czarne świerki... masakra! Jakbyś był na innej planecie.

 

---------------------------------

 

INSTALACJA AA1407 TOHOD

 

Słowa dobiegające z za plastiku przepierzenia były lekko zniekształcone. Wnętrza cytadeli, jak nazywali to miejsce, miały specyficzną akustykę.

- A jeśli siedzimy na bombie zegarowej? Teker mówił, że część mechanizmów w tej elektrowni wciąż działa. Bez obsługi coś się może spieprzyć i wszyscy pofruniemy do salonki admirała. –

Pomieszczenie, które przerobiono na koszary, służyło podobno do odprowadzania nadmiaru ciepła, nie dopuszczając jednocześnie wilgoci z zewnątrz. To niby szkodziło prętom geotermalnym. Nie przekonywało go to wyjaśnienie. Owszem, mrówy mogły wpaść na pomysł wykorzystania energii cieplnej planety tak, jak ludzie, ale ta konstrukcja jakoś nie przypominała mu termoelektrowni spotykanych na wszystkich światach. Nie jesteś inżynierem Abbot, to nie jest twój problem. Zadarł głowę ku niesamowitym krzywiznom stropu. Podświadomość podpowiadała, że tej budowli nie projektował umysł człowieka. Z tyłu dobiegł go głos Fariori.

- Przestańcie dzwonić jajcami! Byliśmy przecież w tej chorej sterowni. Wszystko martwe. Rany, gość który to wymyślił musiał się nażreć jakiś mocnych grzybów. –

Usłyszał tłumiony chichot z jednej z prycz ustawionych w czworobok po przeciwnej stronie.

- Fario, ty skretyniały ćpunie. Przecież tego nie budował człowiek. –

Rozległo się kilka durnych rechotów. Wytykanie Fario procjońskiego pochodzenia, należało do tych mniej wyszukanych rozrywek w plutonie, ale w okresach takich jak ten, trudno było znaleźć cokolwiek odrywającego od melancholii bezwładu. Z kibla ponownie dobiegły zniekształcone słowa.

- Tak? To jak wyjaśnisz mi fakt, że w sensorach cały czas palą się czujki drgań? Zepsuły się wszystkie na raz? Mówię wam, że pod nami siedzą mrówy i knują jak nas wysłać z powrotem na orbitę. –

To miało sens, nie da się ukryć. Wystarczyło włączyć skaner, żeby zobaczyć echo na własne oczy. Pod nimi coś wysyłało mechaniczne drżenie i oficerowie nie mogli tego zmienić.

- Może tak jak na wyżynie Koic, próbują się wydostać z dolnych poziomów trafionego atomką kopca? –

- Następny mądry! A Orion wydymał Andromedę. Widziałeś tu gdzieś eksplozję fuzjówki? Bo mi jakoś umknęła. –

Na koje po raz setny powrócił temat wykrywanego przez sensory echa. Podobno przedwczoraj dostali na dwadzieścia minut satelitę, który nie robił nic, poza wsłuchiwaniem się w glebę wokół prętów. Nic nie wykrył. Tyle, że ten fakt niewiele zmieniał. To, że satelita nic nie znalazł, nie oznacza, że nic tam nie ma.

- Kończcie te miłosne wyznania. Chce mi się srać! –

 

Plastikowa deska przenośnego klozetu była ciepła od tyłka poprzednika i lepka. Wucet był jednym z nielicznych miejsc, gdzie pozostawiono część okna, a właściwie kroplowatego otworu w murze budynku. Za targaną wiatrem równiną, pokrytą grubym dywanem czarnych mszaków, wznosiły się sine kolosy gór. Jedno z ostatnich miejsc, w którym obcy wciąż stawiali opór. W ciągu siedmiu dni inwazji, fuzjówki odparowały większość tego co dało się wykryć, usłyszeć lub wyczuć. Zdobyli kilkadziesiąt kopców i kilka tysięcy budowli naziemnych. Przynajmniej tak twierdzili dowódcy. Wygląda na to, że mówili prawdę. Lądował w drugim rzucie i widział czarne marsze. Oplecione jakimiś pasami mrówy, bezmyślnie szły tysiącami, pędzone w niewolę przez kilka lekkich patrolowców! Coś tu było nie tak. Za łatwo poszło. Nie zdobywa się planety w tydzień. A już na pewno nie taką, której każdy mieszkaniec jest żołnierzem i ma lepszą broń niż oni. Jego wojna trwała dwieście osiemdziesiąt sekund. Dokładnie tyle zajęło im zdobycie czteropoziomowej konstrukcji elektrowni. Potem mrówy widział już tylko raz. Dzień po zajęciu cytadeli, na granicy zasięgu optora, doszło do potyczki. Pluton lekkich czołgów Ósmej Pustynnej z Dess natknął się na świeże wyjście z jakiejś podziemnej instalacji. Coś wykurzyło obcych na powierzchnię i mieli ten niefart, że trafili akurat na znudzony patrol szczurów piachu. Walka była praktycznie jednostronna. Pierwsze strzały wywołały wśród obcych panikę. Trudno było mówić o oporze. Całą szopkę zakończył po niecałych pięciu minutach piękny gejzer podziemnej eksplozji. Wilgotna gaza antyseptyczna, lepiąca się do tyłka, nie poprawiła mu nastroju. Nieokreślony niepokój udzielał się wszystkim już od kilku dni. Ludziom zaczynało odbijać. Żadnego frontu, żadnej wrogiej armii. Tylko czyszczenie kolejnych lochów z obcych. Dowództwo mówiło przed lądowaniem, że każda mrówa jest żołnierzem. Gówno prawda. Wszystko przypominało raczej pacyfikację szpitala dla wariatów. Mrówy rzucały się małymi grupkami, bez szans na zwycięstwo, na pancerne kolumny, a tuż obok wielotysięczne tłumy jak sparaliżowane, czekały nie wiadomo na co. Cholera. O co tu chodzi? Obcy mieli prawie dwadzieścia dni na przygotowanie obrony, a flota zdobyła orbity z marszu! Żadnych umocnień, min, pułapek. Nic! Gdzie nie pojawiłyby się czołgi, każde starcie było zwycięskie. Bały się ich jak ognia. To jakaś zbiorowa psychoza. Tak jak na Koic. Na widok plutonu czołgów, kilkanaście tysięcy obcych, opętanych jakimś szaleństwem, rzuciło się do jedynego wyjścia z kopca. Tratowały się w panice, zostawiając zasłany trupami szlak. Kopiec zamknął pole barierowe. Cały ten tłum usmażył się na panfazie, tworząc dwudziestometrowy, dymiący wał zwłok. Boże, od takiego widoku naprawdę można ześwirować. Z drugiej strony, nie schwytano ani nie zabito żadnej matki. Miej oczy szeroko otwarte szeregowy Abbot. Coś ci mówi, że wdepnąłeś w strasznie śmierdzące gówno. Dlaczego nie niszczyły obiektów, których los był przesądzony? Miały po temu sposobność. Czy ich psychika nie dopuszcza taktyki spalonej ziemi? Czy one mogą nie znać pojęcia pułapka albo zasadzka? Przecież używały min i poprztykały się trochę z Ferriasami. Nawet jeżeli ich zachowania i pokrętne logiki nie rozwinęły podstawowych i normalnych dla człowieka form obrony, to przecież widziały, na litość boską, że sierściuchy i ludzie walczą nieco inaczej! Przecież to nie idioci. Czyżby dotąd tak ufały swoim technologiom, że nie zwracały uwagi na jakąkolwiek taktykę? Ich broń była tak bardzo podobna do ludzkiej. Dlaczego? Za dużo myślisz jak na szeregowca Abbot. Alarm w głębokiej podświadomości piszczał coraz natarczywiej. Sprawiały wrażenie, jakby nie miały pojęcia co robić z miotaczami. Udają, czy... Ponure rozważania przeciął smukły kształt delty atmosferycznego myśliwca. Obserwował tor jego lotu podciągając spodnie. Dlaczego leci tak nisko? Zupełnie jakby przed kimś spier... Nieoczekiwanie samolot wystrzelił w pionową świecą górę, by po trzech sekundach, gwałtownie zanurkować z powrotem ku ziemi. Na czarnej powierzchni równiny wykwitła błękitna kula ognia.

- Kurwa! Mrówy! Cztery albo pięć tornad na dwieście siedemdziesiąt! –

W pomieszczeniu koszarowym zapanował chaos. Strach w gardle. W chwili gdy wypadał przez wyrwane drzwi, nad ich głowami przetoczył się jęk umykającego myśliwca. Sekundę później zawyła syrena. Adrenalina przyspieszała ruchy. Po pięciu sekundach gnał dopinając skaner do przybudówki wejścia. Wybiegł na zewnątrz w kierunku swojej wieży. W połowie trzydziestometrowego dystansu podciął go parasol pola. Z trzeciej i czwartej strażnicy zostały dwa dymiące kikuty. Kolejny obuch ciśnienia obsypał go cuchnącą breją czarnej darni. Usłyszał czyjś wrzask. Przetoczył się na plecy wyjąc z bólu. Lewa noga zapiekła pręgą rany. Krzyki zagłuszył pomruk przelatujących szturmowców obcych. Fala gorąca z ich siłowników przygniotła go do ziemi. Otoczyły go kolejne chmury cierpkiego odoru spalonej roślinności. Owalne kształty myśliwych pochyliły się w majestatycznym nawrocie ku swej ofierze. Zaczął się czołgać. Gdy wrócą, na zewnątrz nikt nie będzie miał szans. Dotarł do wejścia. Jakimś cudem było jeszcze nienaruszone. Ktoś odpalił rakietę za zawracającymi Tornadami. Z powrotem dopadł kibla. Okno wydało mu się teraz najlepszą pozycją obronną. Ile czasu minęło? Dwadzieścia? Trzydzieści sekund? Za ile wrócą Tornada? Zaparł się zdrową nogą o zimy metal ściany. Odbezpieczył laser. Fargen! Będzie mógł nim nasmarkać tym cholernym szturmowcom. To co zobaczył za oknem przyprawiło go o kolejną falę paniki. Czarną równinę pokrywały sylwetki obcych. Setki. Zaczął strzelać. Pomieszczenie wypełnił zapach ozonu. W skroniach pulsował strach. Pół metra w prawo, na wysokości pasa, pojawił się otwór po szydle promienia. Chwilę później dołączyły jeszcze trzy. Padł na zimną posadzkę. Następna igła plazmy trafiła w muszlę, zasypując go płonącym plastikiem i obryzgując śmierdzącą wodą. Tak szybko jak tylko pozwalała zraniona noga, zaczął się czołgać w kierunku mesy. Porozrzucane, martwe ciała uświadomiły mu siłę wyzwolonych fal pola. W hali chyba tylko on pozostał żywy. Kolejne impulsy zakołysały budynkiem. Kleszcze lęku wyciskały ostatnie hausty powietrza ze świszczących wysiłkiem płuc. Podświadomie wypowiedział słowa inicjacji transu. Włókna wszczepu napięły się i połączyły. Poczuł ostre ukucie bólu. Sekundę później, zaczynając od głowy, całe ciało wypełniło ciepło. Palce zdrętwiały. Ból zniknął. Podnosząc się, słyszał szelest kombinezonu. Szepczący skaner. Delikatne szmery ładownicy pocierającej cholewę buta. Węch przysłał informację – krew. W ciemności wymacał ścianę. Odgłosy kroków, bicie serca i rytm oddechu zlały się w stacatto dźwięków pogłębiających trans. Gdy odczołgał się od okna piechota była jakieś czterysta metrów od cytadeli. Niecała minuta. Dotarł do korytarza łączącego z niższym poziomem. Usłyszał chrzęst pierwszych, wdzierających się obcych. Boże, musiały tam siedzieć, w podziemnych bunkrach, cały czas! Ta jatka sprzed trzech dni, to był tylko jeden z identycznych kompleksów! Zerwana wstrząsami, prowizoryczna instalacja oświetleniowa nie działała. Bez żadnego planu, po omacku, ruszył na przód. Potknął się o jakąś nierówność. Co się dzieje z tym cholernym optorem!? Rozcięty miesień powinien szarpnąć bólem. Poczuł tylko tępe mrowienie. Skaner w końcu przeszedł na podczerwień. Skierował się na słabą poświatę dobiegającą z końca korytarza. Kolejne fale nie spadły – obcy są w środku. Przez owalne wrota przecisnął się do pomieszczenia, które nazywali nieczynną sterownią. Sensor zapiszczał ostrzeżeniem. Przynajmniej część mechanizmów działała! Coś uderzyło głucho w korytarzu, padł pojedynczy strzał. Zostało mu parę sekund nim mrówy tu dotrą. Jeden z paneli, pokrytych dziwnym wzorem, zmienił swój kształt uchylając prawie półmetrową szczelinę. Zadziałał instynkt. Rzucił się w czerń otworu. Zza drzwi śluzy coraz wyraźniej dochodziły odgłosy obcych. Upadł na zranioną nogę. O mało nie zemdlał. Uczucie gorąca wypełniło mięśnie. Trans jeszcze w pełni nie opanował nerwów. Nie był w stanie określić ile czasu minęło. Ze strachem pulsującym w skroniach wcisnął się w najgłębszą wnękę jaką namacał. Poczuł mdły zapach obcego. Zdawało mu się, ze w paśmie podczerwieni dostrzega niewyraźne kształty poświaty ciepła jego kończyn. Krew zlepiła nogawkę kombinezonu. Ściany kryjówki przeszyło lekkie drżenie. Chwilę później coś przesłoniło szczelinę którą się tam dostał. Przemieszczał się. Płyta na której leżał obracała się zwiększając kąt nachylenia. Wciskało go coraz głębiej w mrok. Zaczął się zsuwać. Próbował znaleźć jakiś punkt oparcia. Ręce błądziły w czerni chwytając jedynie pustkę. Sekundę później poleciał w dół.

 

*

 

Ocknął się w całkowitych ciemnościach. W pierwszym momencie nie mógł sobie przypomnieć co się stało. Tornada! Mrówy zajęły elektrownię. Uderzył w coś głową. Ból o mało nie zamroczył go z powrotem. Poczuł krew. Leżał wciśnięty w konstrukcję przypominającą rynnę z dwóch stalowych kratownic, połączonych w kształt litery V. Nogi zwisały luźno w pustce mroku. Delikatnie, by nie stracić niewielkiej powierzchni oparcia, poruszył ręką. Dotknął rany na głowie. Kość chyba była cała, ale z głębokiego rozcięcia w poprzek całej czaszki nieustannie sączyła się ciepła krew. Zbadał delikatnie i dokładnie cały obszar bólu. Ostatnie uderzenie lekko naruszyło zasklepioną już strupem skórę. Zaschnięte krwią włosy nie puściły, nie pozwalając rozchylić się krawędziom rany. Jak długo tu leży? Po transie zostało tylko lekkie mrowienie w palcach. Co najmniej cztery godziny. Sądząc ze stanu rozcięcia na głowie może nawet więcej. Przebadał dotykiem okolicę. Rynna, na końcu której leżał, opuszczała się lekko przed nim. Wszędzie indziej namacał tylko pustkę. Został tu zawleczony? Przez obcych czy przez ludzi? Spadł tu sam? Czy mrówy o nim wiedzą? Skanera i karabinu nie było. Zostały zabrane, czy poleciały niżej? Gdzie ja, kurwa, jestem?! Rana ponownie zapulsowała rwącym bólem. Zsunął się nieco niżej, wciągając nogi na chłód stali. Bluza lepiła się do poobijanych pleców. Rozcięcie na nodze piekło. Uaktywnił medpakiet. Nikła poświata wyświetlacza nie rozproszyła mroku. Przysunął nadgarstek do siatki stali. Zielonkawy w blasku ekranu metal, pokrywały drobne spirale faktury. Przesunął się jeszcze dwa metry i usiadł. Wysiłek wywołał zawroty w głowie. Muszę się stąd wydostać. Obmacał kieszenie. Resztka czekolady, flara sygnalizacyjna, granat i teraz bezużyteczna, zapasowa bateria do lasera. Niewiele. Poruszył manierką. Resztka wody nienaturalnie głośno zachlupotała na dnie. Medpakiet pisnął cicho i ból zniknął. Spróbował skupić myśli. Nie wiedzą o mnie? Jeśli tak, to dobrze. Ja nie wiem gdzie jestem, źle. Rynna pod nim schodziła w dół. Nie wyglądała na rampę komunikacyjną, więc może mrówy tu nie łażą. Przede wszystkim wyjść z otwartej przestrzeni. Bez maskownicy był dla obcych widoczny jak w świetle reflektorów. Najciszej jak potrafił ruszył w dół. Zranione udo cierpło od przemieszczania się na kolanach. Co kilkadziesiąt metrów zatrzymywał się i nasłuchiwał. Powietrze było chłodne i nieruchome. Tylko jego oddech i bicie serca naruszało gęstą czerń ciszy. Po niecałych dziesięciu minutach powolnego pełzania kąt opadania rampy zaczął rosnąć. Wokół na wyciągnięcie ręki wciąż był tylko pusty mrok. Zmienił pozycję i teraz zsuwał się zapierając nogami. Nachylenie wciąż rosło. Poślizgnął się, łapiąc równowagę w ostatniej chwili. Dwieście, góra trzysta metrów i zleci. Rynna pod nim zrobiła się nieco szersza. Faktura powierzchni na szczęście wciąż dawała pewne oparcie podeszwom ciężkich butów. Strach i ból neutralizowały leki. Płacił za to przytłumieniem myśli i rozkojarzeniem. Nastawił medpakiet na oczyszczenie manium krążącego w organizmie. Poczuł ukłucie. Wyciągnął czekoladę. Żując starannie czekał na ból i zastanawiał się nad wyjściem z sytuacji. Na szkoleniu jakoś, kurwa, zapomnieli powiedzieć, jak w pojedynkę spieprzyć z kopca. Myśl Abbot. Myśl do cholery! Kładką daleko nie zajdziesz. Zdawała się wisieć w pustce. Nie możesz być głęboko. Nie połamałeś się w czasie upadku. Kilka, najwyżej kilkanaście metrów od dolnego poziomu cytadeli. Zastanawiał się nad użyciem flary. Ale co innego trochę stłumionych odgłosów czołgania, a co innego flara, paląca się sześćsetstopniowym płomieniem. Splunął. Trzy sekundy później usłyszał mlaśnięcie śliny. Idioto! Mogłeś to zrobić od razu! Ale dźwięk był jakiś dziwny, głuchy. Ciecz? Splunął jeszcze raz. Wsłuchiwał się w tępe pacnięcie flegmy. Coś jest nie tak. Ostrożnie zaczął zsuwać się po rampie. Przy tym kącie dojdzie do podłogi za kilkanaście metrów. Dotknął czegoś stopami. Wyciągnął rękę w dół. Ciepłe. Elastyczne. Jakby napięta, gruba skóra. I jeszcze coś. Nieokreślone uczucie nacisku. Uaktywnił wyświetlacz medpakietu i zaczął systematycznie badać podłoże.

Metal rampy znikał w elastycznym kożuchu tworząc rodzaj płytkiego leja. Substancja podłogi miała metaliczny poblask i była nierówna. Jakby zastygła nie do końca uspokojona. Zszedł na nią. Lekko ugięła się pod jego ciężarem okalając buty symetryczną falą wypchniętej otoczki. Ślady znikały w chwilę po tym jak zabierał nogę stawiając kolejny ostrożny krok. I to uczucie. Jakby reagowała na nacisk mgnienie wcześniej niż stawiał stopę. Pole powierzchniowe? Warstwa ciśnieniowa? Stanął niezdecydowany. Ogłupione nikłym blaskiem wyświetlacza oczy tworzyły tańczące cienie. Zaczynał wracać ból. Myśl! Czy możesz użyć flary? Może leżą tu gdzieś skaner i karabin. Tak, to byłby jakiś początek. Ustalił kierunek biegu rynny i w całkowitej czerni ruszył w pustkę. Uznał, że przeszedł rampą jakieś pół kilometra. Po pięciuset krokach zatrzymał się i wyciągnął flarę. Po omacku nastawił najmniejszą moc i uderzył w tubus wyzwalacza. Mechanizm zasyczał i oślepił purpurą. Po chwili odzyskał wzrok. Nikt ani nic go nie zaatakowało. Kobierzec podłogi rozciągał się nieskazitelną monotonią w promieniu sześćdziesięciu metrów światła. Nie ma ścian. Nie ma rampy! Nie, jest. Zboczył w lewo na jakieś trzydzieści kroków. Czterdzieści metrów wyżej nitka stali łyskała słabym odbiciem. Zaczął zataczać kręgi. Metr za metrem powiększał przeszukany obszar, kierując się słabym szydłem kładki w górze. Wszystkie satelity Iridium powinni oddać na złom! Nie wykryć takiej hali i to kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią! Fargen. Chyba, że satelita doskonale ją widział, tylko im powiedzieli, że jej tu nie ma. Flara zaczęła pyrkotać i drgać. Zostało mu kilkadziesiąt sekund. Zawrócił ku rampie. Coś dostrzegł. Nierówność odrobinę większą niż obłe, leniwe majaki podłogi. Ruszył w kierunku niepewnego cienia. W rozmigotanym świetle dopalającej się flary, przedmiot zdawał się ruchomy. Zaczął biec. Karabin! Leżał znacznie dalej niż mu się z początku wydawało. Flara zgasła dziesięć metrów za wcześnie. Nie! Czerń wrzuciła go w worek mroku. Miał ochotę zawyć z wściekłości. Odliczył dziesięć starannych kroków i padł na kolana. Macał i przyświecał medpakietem na przemian. Mijały minuty. Fargen! Przecież ten karabin jest gdzieś tuż obok. Zawzięcie badał dotykiem czerń w czerni. Rozciągnięty na całą długość, zataczał krąg nie odrywając stóp od punktu gdzie, jak mu się wydawało, powinien leżeć karabin. Nic. Zaczynało go ogarniać coś na kształt histerycznej pasji. Starał się zataczać kolejne koła wokół pierwszego kręgu. Po trzecim obrocie stracił orientację. Wyświetlacz medpakietu wciąż odsłaniał pięciocentymetrową plamkę pustej podłogi. Próbował ratować się zostawiając wilgotne ślady śliny, ale nie potrafił ich odnaleźć w minutę po tym jak je naznaczał. Zaschło mu w gardle. Równie dobrze mógł kręcić się w kółko, obmacując ten sam metr kwadratowy podłogi, jak i być kilkadziesiąt metrów od miejsca gdzie widział broń. Zaczynał odczuwać klaustrofobiczne ataki lęku. Napływały go fale uczucia tonięcia. Mrok zamykał się wokół niepokojem i groźbą. Płytkie sapnięcia oddechów zdawały się pozbawione tlenu. Brzęk! Szok dotyku na kolanie. Chłód metalu. Skaner! Serce waliło jak oszalałe. Moduł łączności był zmiażdżony, ale optor ożył. Narastający szum mechanizmu zdawał mu się najpiękniejszą muzyką jaką słyszał w życiu. System pisnął i zamilkł obwieszczając gotowość do pracy. Drżącymi rękami nasunął hełm na głowę. Nawet nie poczuł bólu nadszarpniętego strupa rany. Widział! Ciepła błona podłogi jarzyła się jednostajną silną poświatą podczerwieni. Allach Akbar! Karabin leżał zaledwie piętnaście metrów dalej.

Euforia opadła po jakiejś godzinie. Hala była ogromna. Szedł wolno, ale i tak pokonał co najmniej ze trzy kilometry. Dalmierz wciąż nie wykrywał ścian. Strop był na wysokości sześćdziesięciu metrów, o ile mógł zawierzyć odczytom, które co jakiś czas podawały zupełnie nieprawdopodobne wyniki. Ścianę zobaczył kwadrans później. Skaner jej nie wykrył. Dla niego nie istniała. Niech to cholera. Co zagłusza sygnał? Optor i dalmierz zdawały się nieuszkodzone. Bliżej ściany odczyty zwariowały do końca. Cieniuteńka warstwa wilgotnego fresku, pokrywającego metal, tłumiła wszelkie fale czujników sensora. Był zmęczony. Kroplą wody zwilżył zaschnięte wargi. Co to za cholerne miejsce? Kraina Oz? Zmuszając się do jeszcze jednego wysiłku podjął marsz wzdłuż ściany. Pozbawione narkotyku manium, poobijane mięśnie i kości coraz intensywniej przypominały o swoim stanie. Trzysta metrów dalej znalazł pierwszą szczelinę. Miała jakieś sześć metrów wysokości i szerokość wystarczającą, by zmieścił się w niej dorosły człowiek. Znacznie chłodniejsza od hali, nie pozwalała zajrzeć na więcej niż dwadzieścia metrów w głąb. Medpakiet zapiszczał wstrzykując jakieś specyfiki w krwioobieg. Ból coraz mocniej brał we władanie głowę. Myśl Franz. Co to jest? Szyb wentylacyjny? Korytarz wejściowy? Chodnik konstrukcyjny? Na hali był zupełnie odkryty, ale szczelina opadała stromo w dół, ku sercu kopca. Jeszcze nie. Nie ma żadnych wrót. Zawsze mogę wrócić. Jeszcze raz pokonał wykończone mięśnie ruszając dalej.

 

Szyby ukazywały się co jakieś dwadzieścia minut. Niecały tysiąc metrów, biorąc poprawkę na coraz wolniejsze tempo jego marszu. Medpakiet ożywił się, gdy przyglądał się trzeciemu tunelowi. Opadał w dół pod kątem około dwudziestu stopni. W przeciwieństwie do skórzastego podłoża hali był chłodny i nie pokryty żadną elewacją. Surowe gładkie ściany nie miały najmniejszych skaz. Poczuł silny przypływ senności. Pieprzony blaszany medyk! Nie miał siły walczyć z manium wstrzykniętym na powrót w krew. Wcisnął się w szczelinę i przeszedł słaniając się parę kroków. Muszę odpocząć. Zwinął się w kłębek na zimniej skale podłogi. Zdążył jeszcze pomyśleć, że jeżeli mrówy wszystkie swoje głębiej położone instalacje pokryły tą tłumiącą substancją, to ta ich cała inwazja nawet nie nadgryzła infrastruktury planety. Potem zapadł w sen.

Obudziło go zimno, a właściwie środek podany przez medpakiet, który wyczuł wychłodzenie organizmu. W otoczeniu nic się nie zmieniło. Wciąż cisza była jego jedynym towarzyszem. Odezwał się brzuch. Znał te charakterystyczne, szarpiące sygnały swoich kiszek. Za kilka godzin dorwie go ostra biegunka. Stara sprawa. Jeszcze z Bety San Sebastian. Upił łyk wody. Jeżeli dostanie sraczki, resztka zawartości manierki nie uchroni go przed odwodnieniem. Zastanawiał się czy nie podrasować trochę parametrów medpakietu, by zabezpieczyć się przed atakami żołądka. Nie. Niestrawność wywołał z pewnością właśnie nadmiar prochów. Dorzucanie kolejnych nie wydało mu się najlepszym rozwiązaniem. Zastanawiał się co ma robić dalej. Korytarz schodził w dół, a to było mu trochę nie po drodze. Odczytał wskazania skanera. Od ataku minęło już trzynaście godzin. Tunel ciągnął się na północny wschód, w kierunku gór. Odrzucił pomysł powrotu do hali i szukania tam wyjścia do cytadeli. Byłby zbyt odsłonięty. I tak kusił los przebywając kilkanaście godzin w jednym miejscu. Podniósł się i ruszył w dół.

 

Temperatura ścian korytarza regularnie narastała o dwa stopnie przez około trzydzieści metrów, by potem na odcinku jakiegoś metra powrócić do początkowych parametrów. Niezmienna pozostawała tylko gładź ich powierzchni. Po godzinie, mimo nie zachęcającego ucisku w żołądku, poczuł głód. Monotonia marszu pozostawiała wiele czasu na rozmyślania. Opuścił się już co najmniej o półtora tysiąca metrów. Szanse na wydostanie się na powierzchnię zdawały się topnieć z każdym krokiem. Dlaczego mrówy dały się pokonać na powierzchni mając takie zaplecze? Nie mógł tego zrozumieć. Nie jesteś xenosocjologiem Abbot. Myśl lepiej nad tym jak stąd wyjść. Ale pytania powracały uparcie. Na powierzchni jednej planety mogło żyć dziesięć, maksimum dwadzieścia miliardów ludzi. A mrówy? Mając opanowany trzeci wymiar osiedlania, w głąb, mogły na każdym ze swoich światów osiągnąć populacje sto, tysiąc albo kilka tysięcy miliardową! Zaczynasz łapać dołek. Filozofujesz, a nie powinieneś sobie na to pozwalać. Jesteś w sercu kaccońskiego kopca i chcesz stąd wyjść. Skoncentruj się! Wyciszył całkowicie ruchy przeszukując pustkę za zdradliwymi szeptami. W samą porę. Dziesięć kroków dalej, nie zagłuszany polami dalekiej już hali, skaner zamigotał czujnikiem ruchu. Zaczaił się skulony. Bezszelestnie odbezpieczył broń. Gdzieś z przodu, zbyt daleko by sensor odczytał dystans, coś się poruszało. Coś dużego. Słabe echo zamilkło po kilku sekundach. Zamarł w bezruchu, oddychając nie częściej niż raz na minutę. Sygnał powrócił po dwustu uderzeniach serca. Sześć sekund skaner łapał niewyraźny ślad. Potem zamilkł. Był za daleko. Myśli wypełnił kłąb opcji. Wracać do hali i wybrać inną szczelinę? Czekać tutaj? Wycofać się kilkaset metrów i sprawdzić za godzinę? Ryzykować podejście? Włączyć aktywny sensor? Z tym sensorem bez sensu. Równie dobrze mógłby zapalić latarkę w grocie jada. Przeczekał kolejną falę namiaru. Z pasywnym czujnikiem ruchu i odbezpieczoną bronią ruszył na przód. Trzysta kroków dalej płynnym ruchem przypadł do podłoża zamierając w bezruchu. Po niecałej minucie oczekiwanie przerwało migotanie ikony nasłuchu. Skaner nie zdołał utworzyć krzyża siatki koordynatów, ale przesłał szczegóły. Echo pojedyncze, odległość dwa trzysta, powierzchnia szesnaście – wielki skurczybyk. Odczytywał dalej. Ruch pionowy wstępujący jeden metr na sekundę, prawdopodobieństwo aktywnej grawistrefy sześćdziesiąt siedem procent. Winda? Tym razem wolniej pokonał kolejny czas ciszy. Skaner uchwycił siatkę szczegółowych znaczników. Nieźle. Z dwóch kilometrów? Na powierzchni nic by z tego nie wyszło. Sprawdził zapis. Dys. 1950, pow. 15.8, obiekt sztuczny NN-pojedynczy, charakterystyka struktury niedostępna, ruch pion./wstęp. 0,96 m/s, aktywne grawipole typ B. W górę? Cholera, może wracają inną studnią. Kolejny niemy skok podejścia. Odczyt. Dyst. 1620,5, pow. 15,81, ob. st. NN-poj., brak źródeł energii, pokrój płyty, dalsza charakterystyka niedostępna, brak wrogiego wzorca, brak aktywnych pasm poszukiwania/komunikacji, ruch pion./wstęp. 0,96 m/s, wykryty wstępujący ruch powietrza 0,2 m/s, 290’K, aktywne pole B-graw... Nooo... no, Abbot. Coś ty znalazł? Bez obstawy, bez aktywnych czujników i w dodatku w kierunku który ci pasuje. Nadzieja w pierwszym momencie zdominowała rozsądek.

 

Nim dotarł skokami do końca szczeliny powrócił chłód logiki. Rampa przewoziła kuliste obiekty których nie potrafił skojarzyć z niczym znajomym. A skoro jest ładunek, to ktoś lub coś nadzoruje jego odbiór w miejscu docelowym. Przeklął swoją głupotę. Kiełkujący strach podkręcał na powrót otumanione odrealnionym błądzeniem i prochami medpakietu myśli. Gula nieokreślonego lęku narastała lepkim zimnem w żołądku. Nerwowym ruchem zerwał bezpiecznik medpakietu, jednocześnie wciskając starter dopalacza. Z nikąd powrócił zapach obcego z cytadeli. Walczył z głuchym szumem krwi w skroniach. Skurcz strachu igły manium wymuszającego trans. Pierdolony medpakiet! Pierdolone prochy! Drżenie. Kciuk odbezpieczający laser. Świecące mirażem zwidu powietrze. Łomot serca. Narastający pisk pełnej mocy baterii magazynka zamieniony w wycie cyklonu. Werbel pulsu. Cień Tornada atakującego prasą ciążenia. Krew! Szydła wyładowań plazmy. Morze krwi! Spazm zrywu mięśni. Skok. Skurcz chwytu. W górę. Zmysły skanera. Cisza wyczekiwania. Chłód stali. Minuta. Cisza. Minuta. Cisza. Minuta. Cisza. Minuta. Echo! Wzorzec? Nie. Zmiana struktury. Cisza. Zawirowanie ciepła. Echo? Nie. Cisza. Minuta. Cisza. Ukłucie medpakietu. Szum krwi. Minuta. Cisza. W górę. Zmysły skanera. Cisza. Tysiąc, pierwszy. W górę. Metry. Minuta. Cisza. Instalacja! Martwa. W górę. Minuta. Nacisk pola. Otwór. Ciepły. Szyb. Pusty. Cisza. Przyśpieszenie. Minuta. Minuta. Minuta. Echo! Jest! Znacznik. Łuk zakreślony dłonią. Zakreślony lufą. Zmysły skanera. Ruch. STRZAŁ! Eksplozja posoki. Skok. Niepewny lot. Skurcz chwytu. Echo! Strzał. Tłoki mięśni. Zmysły skanera. Szybciej! Ostrze bariery! Skok w uderzeniu serca. Żar fali, ostrej, żywej. Światło. Obcy. Tłum. Łuk kuli granatu. Konwulsja żygniętej plazmy. Krew, obca. Smród spalenizny i śmierci. Ruch, kaleki, drżący. Promień wyroku, niemy. Sapnięcie śmiertelnego trafienia. Owal krtani śluzy. Zamknięta. Strzał! Drugi. Seria. Płaszcz wyzwolonego ozonu. Wstrząs podmuchu wyładowania. Padły. Otwarte. Skok. Hala. Ogrom pustki w górze. Echo! Mnogie! Wzorzec! Seria! Seria! Pręt bólu w nodze. Zniknął. Seria. Szydercze buczenie pustej baterii. Rytuał przeładowania. Bieg. Histeryczny. Plamy czerwieni przed oczami. Igły bólu w płucach. Zniknęły. Zmysły skanera. Echa. Seria. Pierzchły. Maszyny. W rzędzie, równym, nieruchome, martwe. Czołgi! Okaleczone, zwleczone. - BRAK KONTROLI! BRAK KONTORLI! PROSZĘ ZAŁADOWAĆ NOWY ZASOBNIK. BRAK KATALIZATORA OSŁONY MANIUM! - Ryk pulsu w skroniach! Bieg, szaleńczy! Krew sącząca się spod paznokci łukami gorąca w podczerwieni. Echa. Serie. Długie i mordercze. Niewinne bzyknięcia chaotycznych barier pola. Mijane sylwetki goliatów czołgów. Zranionych, rozszarpanych, zarżniętych. Cały! Zaskoczony cień obcego. Opór spustu. Szyderstwo pustej baterii. Pchnięcie. Chrzęst miażdżonej tkanki. Pisk– krzyk! Na granicy słyszalnego i niemego. Świdrujący. Jakże ludzki. Obręcz szczęk. Ból! Cios. Słodki smak posoki w ustach. Szarpnięcie. Krzyk! Uskok. Właz, otwarty! Sekwencja gestów modlitwy zamknięcia. Jest. Skurcz torsji. Zapach wymiocin i krwi. Starter. Zawył udręką przeciążenia. Muzyka basów napędu. Dreszcz. Ruszył. Migotanie umierającego medpakietu. Ból. Automat. Pilot. Sprawny. Po trasie przybycia, odtwórz. Sensor. Sprawny. Interface. Połączenie. Zmysły. Szybciej! Głuche pomruki ścinanych barier. Ostre, mokre uderzenia rozrywanych kończyn, głów i odwłoków. Taniec drążka steru. Taniec tratowania. Ból! Łącze. Sprawne. Martwe. Za głęboko. Automat. Trzask wpleciony w buczące basy goliata. Zmysły skanera. Szczątki zmiażdżonych sylwetek i krwi w czarnym, majestatycznym łuku ku górze. Ku górze! Bariera! W prawo! Hamuj! W prawo! W prawo! Naprzód. Pilot. Wróć na trasę. Wykonaj. Konwulsje. Smak żółci. Ból. Zmysły skanera. Wrota – mury – zasłony. Zamknięte. Działo. Sprawne. Stal w pokłonie namiaru. Ryk strzału! Eksplozja. EKSPLOZJA! Deszcz metalu. Światło. Prosta plazmy. Przebicie. Dym. Ból. Naprzód. Ziemia. Poślizg. Zwrot. Na przód. Szybciej! Ból. Czarne kręgi w głowie. Ikona łączności. Automat. Wstrząs trafienia. Dym. Zgrzyt mechanizmów. Na przód. Ból. Kręgi. Ból. Na przód. Na przód. Czerń...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cześć Hans...

Własnie siedzimy z TUREM, Bogusiem Jarzyną, Mateuszem Z, Mirkiem Dymkiem i Tom-ciem pijemy piwo - tzn swietujemy urodziny TURa i włączylismy na dużym ekranie AF.

Zobaczylismy Twój post - jego wielkość i równocześnie wybuchnęliśmy smiechem... :)

Nie przeczytawszy ani jednego zdania z niego. Stwierdzilismy, że jest wspaniały. Na pewno jest merytorycznie świetny. Ale podarujemy sobie jego czytanie. Przynajmniej dzisiaj :):Beer:

Pozdrawiamy szczerze.

Hej!

Wiem.. to był off topic.

PS Kończymu druga beczkę Heinekena a za oknem pada deszcz. Jacek Pala już śpi, bo nie odpowiada na nasze zaczepki na GG :)

:Beer:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

...ony SAS zgubił mój bagaż... w środku miałem 4 zeszyty A4 z rękopisami materiałów o moim uniwersum i kilkoma gotowymi wizjami... jak dziady nie namierzą, nie odtworze tego... szlag trafi też moje 300D... dupa.

 

Do poduchy.

 

----------------------------

 

Wolne miasto Elba, Flavia, 606:20:11:22.10

 

Lał deszcz. Rozmazane smugi świetlowca otulały tafle wdzięcznego łuku rurostrady. Pojazd mknął na autopilocie. Mea przetarła spuchnięte oczy. Lewą dłonią mimowolnie mięła torebkę. Zacisnęła usta powstrzymując drżenie. Kombinezon od przyjaciółki był za duży, ale szara tkanina kołnierza skutecznie przysłaniała coraz ciemniejszy ślad uderzenia. Hoss bezgłośnie ożywił dotknięciem konsolę koma. Czterdzieści pięć kilometrów dalej, w nieoświetlonym pomieszczeniu bunkra mechaników, zapiszczał sygnał. W absolutnych ciemnościach coś się poruszyło.

- Twój kod? -

- 1820. To ja, Hoss. Mam paczkę. –

- Mów. –

- Bardzo mała, w twardym pudełku, w czerwonym papierku. –

Po drugiej stronie łącza zapadło milczenie. Skryty w mroku właściciel chrypowatego głosu analizował informacje. Bardzo mała, a więc wynajmujący jest jeden, a usługa ma być ekspresowa. Opis pudełka wyjaśniał resztę, trzeba przeszmuglować kogoś do zamkniętej strefy.

- Sektor III, pierwszy hangar, bunkier C2 zadzwoń jak zawsze. -

Połączenie zostało przerwane. Zielona kontrolka sygnału jeszcze przez sekundę świeciła w oczekiwaniu na rozłączenie dzwoniącego. Zabłysło światło. Sipal pneumofotela, pozbawiony ponad stukilogramowej masy westchnął cicho, powracając do kształtów oczekiwania. Potężny brodacz podszedł do koma. Ostatni kadr połączenia rozbłysł nad biurkiem. Hossa znał, skupił uwagę na dziewczynie. Jej zmęczonej twarzy, przerażonych oczach, układzie rąk i ciała.

- Gówno! –

Przekleństwo rozerwało głęboką ciszę pokoju, przechodząc w mamrotanie.

- Znowu jakieś łóżkowe hocki-klocki. Nie wybrzydzaj Bart. Dobrze wiesz w jakiej jesteś sytuacji. Pani płaci, pani leci. Ty masz tylko włączyć komputery. -

 

Przecięli ostatnie pasmo wzgórz przed kosmoportem. Bez ostrzeżenia wpadli w jasną łunę świateł tysięcy geometrycznych wzorów pokrywających dolinę. Prostokąty, pasy, trapezy i sześcioboki pokrywały całą przestrzeń zamkniętą łukiem wzniesień. Na panelu informacyjnym konsoli sterowania pojazdem zamigotało żółte światło. Weszli w strefę automatycznej kontroli ruchu. Do kabiny wdarł się stłumiony, głuchy odgłos basowych wibracji startującego promu. Smukły cień wychylił się znad wieży kontroli wzniesionej na podobieństwo Chrystusa z Rio ze starej Ziemi. Na moment upodobnił go do Merlina w spiczastej czapeczce. Kierowani przez komputery portu, przemykali pomiędzy potężnymi cielskami zadokowanych statków i barek, omijając strefy skoków ciśnień wokół startujących lub rozgrzewających się promów. Poczuła zapach ozonu. Potworne energie wyzwalane podczas startu kolosów towarowych systemówek, zamieniły całą okolicę w gigantyczne, futurystyczne malowidło, odbarwiając taflę lądowiska.

Pancerne drzwi windy hangaru, stłumiły narastający ryk silników startującego karakowca. Błyskawiczna jazda w dół odcięła ich od wszelkich odgłosów powierzchni. Znaleźli się w milczącym labiryncie korytarzy. W półmroku Hoss szybko odnalazł właściwe drzwi. Trzy krótkie dzwonki zabrzmiały nienaturalnie głośno w zakurzonej atmosferze podziemi. Po chwili dobiegły ich odgłosy otwierania ręcznego rygla.

- Proszę wejść. –

Panel gazonowy sufitu nie dawał zbyt wiele światła. Miał na sobie przebarwienia starości, a jeden z rogów lekko mrugał. Przekroczyli próg.

- Cześć Bart. To jest właśnie Mea, wisisz mi pięć stów. –

- Proszę siądźcie. Barek jest tam. –

Usiedli. Całe umeblowanie składało się z biurka, trzech starych pneumofoteli i obdrapanej komody udającej bar. Brodacz usiadł naprzeciwko. Spod holołącza wyciągnął trzy niewielkie szklanki i nalał do nich jakiegoś niebieskiego płynu. Sądząc po zapachu, musiał mieć co najmniej ze dwadzieścia procent.

- W czym problem? –

- Muszę się dostać na Hmę i zabrać stamtąd jedną osobę. –

- Kto to? –

- Max Kloss, pierwszy oficer na karakowcu Omega. –

Brodaty zmrużył oczy i uśmiechnął się. Z kieszeni wyjął bibułki i zawiniątko tytoniu, zaczął skręcać papierosa. Mea nie wiedziała jak ma odebrać tą zmianę na twarzy swego rozmówcy.

- Czy to możliwe? –

Gospodarz zmienił pozycję, teraz obserwował czubki swoich butów, sprawiając wrażenie jakby już był kilka parseków stąd.

- Pyta pani czy to możliwe. A ja pytam, czy wie pani gdzie go w tym systemie szukać? A jeśli tak, to czy będzie chciał z nami wracać? Mniejsza z tym, powiedzmy, że przemkneliśmy się przez graniczne patrole policyjne, ominęliśmy jednostki strażnicze Ferriasów, nie natknęliśmy się na żadnego raidera mrów i odnaleźliśmy Maxa. Zostaje nam wtedy przekonać starego Humera żeby oddał nam swojego pierwszego, wyślizgnąć się z systemu i czmychnąć na jakąś planetę. –

Zapadła cisza. Dym ze skręta Barta snuł się w powietrzu. Mea zaczęła wstawać.

- Przepraszam, to nie ma sensu, proszę o tym zapomnieć. –

- Niech Pani nie ucieka. Przecież nie powiedziałem, że tego nie zrobię. –

Na zarośniętej twarzy najemnika po raz pierwszy zawitał szeroki uśmiech.

- Dwadzieścia pięć tysięcy plus koszty akcji. Łapówki, paliwo, naprawy, pięćset kredytów dla Hossa i takie tam. Proszę dokonać przelewu w ciągu dwudziestu godzin. Zdąży Pani spakować się w ciągu dwudziestu godzin? –

Mea lekko kiwnęła głową zaskoczona obrotem spraw.

- Dobrze. Proszę podać mi swój adres, przyjadę. Jeżeli wszystko jest jasne nie zatrzymuję was. -

 

Dopiero w samochodzie Hossa, do Me zaczęło docierać co zaszło. Mijali senne ulice przedmieść. Przez siąpiący deszcz wszystko było niewyraźne i szare. Nie wiedziała co o tym wszystkim sądzić. Wszystko było jakieś nierealne. Czuła, że traci kontrolę nad coraz szybszym biegiem wydarzeń.

- Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę... dwadzieścia pięć tysięcy to jedna dziesiąta tego co bierze normalnie za tego typu zlecenie. –

Znał imię dowódcy Maxa. Może to miało jakieś znaczenie?

- Odwieź mnie do domu. –

 

Komputer pocztowy ożył w chwili gdy przyłożyła dłoń do zamka u drzwi. Kolejny drogi prezent Maxa. Takie drzwi miała w stagu tylko ona. Być może, że nie było drugich takich na całej przecznicy. Była przeciwna wydawaniu masy kredytów które kosztowały, ale Max się zaparł. Twierdził, że na bezpieczeństwie się nie oszczędza. Podeszła do konsoli komputera nie zapalając świateł. Tym razem wystukała swój kod z klawiatury. Wydała rozporządzenie dokonania przelewu. Gdzieś daleko, w centralnym komputerze miejskim, zmieniły się ciągi zer i jedynek przypisanych innym zerom i jedynkom, zmieniając stan posiadania osób ukrywających się pod czterdziestoczterocyfrowymi kontami. Przełączyła się z banku na kanał informacyjny. Wybrała wszystkie aktualne wiadomości dotyczące konfliktu z obcymi. Nakazała ich odtworzenie na terminalu w łazience. Idąc pod prysznic zrzuciła ubranie. Jej włosy były przesiąknięte dymem z papierosów brodacza, a na ciele miała jeszcze ślady szarpaniny z Mysta. Weszła do kabiny. Czujnik wykrył jej obecność i puścił wodę o ulubionej temperaturze i zapachu. Oparła się o ścianę, pozwalając spływać ciepłym stróżkom po włosach i wzdłuż kręgosłupa. Na monitorze gadała jakaś głowa... naczelnik Centralnego Ośrodka Epidemiologicznego zapewnia, że zabójczy grzyb zrzucony na Nową Kolonię, na pewno nie rozprzestrzeni się w innych układach.... Obłoczki pary zaczęły przesłaniać obraz.... Najnowsze raporty mówią o trzydziestu tysiącach zabitych... Minister Spraw Zagranicznych Zjednoczonych Światów Federacji zapewnia, że flota panuje nad sytuacją i nie ma potrzeby opuszczać przygranicznych światów... Wyłączyła natrysk i uruchomiła nawiew suchego powietrza. Lekki szum zagłuszył słowa płynące z terminala. Pokazywali jakieś zniszczone myśliwce obcych, na przemian z gadającymi głowami. Ubrała szlafrok. Postanowiła zabrać tylko niezbędne rzeczy. Nie miała siły się pakować. Położyła się na materacu i wyłączyła wszystkie aktywne systemy i urządzenia. Otoczyła ją cisza.

 

Wolne miasto Elba, Flavia, 606:20:12:08.30

 

Dzwonek u drzwi przerwał jej śniadanie. Podgląd pokazał zarośniętą twarz Barta. Miał na sobie zniszczony, szary kombinezon lotniczy i sfatygowaną niemodną czapkę z daszkiem. Otworzyła drzwi.

- Witaj Mea. Czy moglibyśmy przyśpieszyć wylot? Teraz na granicy panuje chaos, z każdą godziną kontrola będzie ciaśniejsza. -

- Oczywiście, spakuję tylko kosmetyki i parę... ciuchów... kapitanie. –

Twarz Barta wykrzywił uśmiech.

- Mów mi Bart, a na pokładzie dostaniesz i tak inne wdzianko, niestety będzie obowiązujące. –

Dziesięć minut później jechali trakiem brodacza w kierunku kosmoportu.

- Podobno stawka której zażądałeś jest dziesięć razy mniejsza od normalnej. Dlaczego to robisz? Hoss mówił, że masz kłopoty. -

- Widzisz Mea, latałem kiedyś z Maxem i mam wobec niego pewien dług. Nie brałbym w ogóle od ciebie pieniędzy, ale żeby uzyskać pozwolenie na oddokowanie musiałem zapłacić pierwszą ratę kary za pewną wpadkę. Max dużo mówił mi o tobie. Byliśmy dość dobrymi kumplami. -

- Powiedz mi jaki on jest. Tam... -

- Heh. To bardzo trudne pytanie. Powiem może tak, lecąc z nim, człowiek ma dwa razy większe szanse, że osiągnie cel, niż z kimś innym. Porozmawiamy jeszcze o tym na statku. Teraz powiedz mi, czy już kiedyś latałaś? -

- Tylko pasażerskimi liniowcami. Raz na Valles i parę wycieczek na księżyce. -

- Dobra. Lot małym freefighterem to nie to samo co kurs pasażerem. Na pokładzie dam ci kilka zaleceń. Jeżeli będziesz się ich trzymać, unikniesz masy przykrych niespodzianek. -

- Czy ta podroż jest niebezpieczna? –

Oderwał wzrok od drogi. Po dłuższej chwili powrócił do obserwacji jezdni, przeczesując wolną ręką zmierzwioną brodę.

- Obiecuję Ci, że nie narażę pięknej pupy dziewczyny mojego kumpla na duże ryzyko. Myślę, że bardziej prawdopodobne jest to, że po prostu nie uda się nam znaleźć Maxa, niż to, że ktoś, lub coś, zamieni nas w atomowy obłok w przestrzeni. –

 

Szybkim krokiem wkroczyli na halę postojową podziemnego hangaru numer 84. Mea ledwo nadążała za swoją czarną torbą podróżną w jego ręku. Statek wydał się jej ogromny. Ciemny, kanciasty kształt wypełniał pomieszczenie hali, przesłaniając odległą kopułę stropu. Obok potężnego słupa lewego wspornika, zwisały jakieś kable, niknąc w plątaninie przewodów miedzy skrzyniami rozrzuconymi wzdłuż ścian.

- Romario do cholery! Co to za świństwo przy generatorze? Miałeś skończyć przed godziną. –

- Dobra, dobra, zaraz to zdejmę. –

Gdzieś w tle zwaliło się jakieś żelastwo, budząc dźwięk przeciążonego podnośnika. Zza kontenerów wyłonił się mały, łysy mechanik.

- Trzeci akumulator nie trzyma mocy. Doładowuje na maksa pozostałe, co się czepiasz. -

- Ściągaj to gówno. Za dziesięć minut startuję. –

Musieli krzyczeć. Z czarnego prostokąta bocznego korytarza wdarł się gwizd przegrzewanego silnika.

- David! Dawaj tu podnośnik! Kończymy z tym gratem. –

- Romario, jeszcze jedna taka uwaga i powiem grubemu co wyprawiasz z jego córką. To najlepszy statek w tym porcie. –

Na twarzy drobnego mechanika pojawił się szeroki uśmiech.

- He, he, chciałeś powiedzieć w tym hangarze. Dobra, daj mi pięć minut na sprzątnięcie szpeju. Twój kod to ARTUR 6. Masz start za dwadzieścia pięć minut. –

- Dzięki. Powiedz Sylvii, że ma u mnie skrzynkę Agaru za tę turbinę. Trzymaj się. –

- Cześć! Dalekich lotów dzięciole. –

Trap opuścił się gdy weszli w pole czujnika. Po dziesięciu sekundach byli na górze. Płyty poszycia kadłuba stłumiły odgłosy krzątaniny na hali.

- To jest śluza, w tej szarej szafie jest pięć skafandrów próżniowych. Tylko nie bierz zielonego. Jest uszkodzony. Wiszą od najmniejszego do największego. Ten biały korytarz idzie do sekcji silników i warsztatu. Ten tutaj do części mieszkalnej i sterowni. –

Ruszyli lewym korytarzem. Był z prostej metalowej kratownicy, oświetlonej słabymi gazonowymi panelami.

- Czy ten generator to coś poważnego? –

- Nie, skąd. Używa się go dwa razy podczas lotu. Do schowania i wystawienia podwozia, a poza tym wszystkie agregaty energetyczne są zdublowane. Tu będzie twoja kajuta. –

Pokoik był ciasny. Miał jedną szafkę i koję. W ścianie odróżniał się owal holowizora. Za drzwiami był chyba natrysk.

- Pierwsza rada. Zawsze staraj się ostrzegać mnie, że idziesz pod prysznic, albo, że będziesz się opalać. Mógłbym niechcący akurat zmienić ciąg, albo coś w tym rodzaju i cię poparzę. Moja kabina jest naprzeciwko. W holo jest około trzystu filmów gdybyś się nudziła. Tu jest moduł łączności wewnętrznej. Reaguje na słowo połącz, albo na ten guzik. Wyłączy się sam. –

Bart dotykał każdej objaśnianej rzeczy. Me zaczynała tracić resztki pewności siebie.

- Rada druga. Drzwi mają zamek, ale lepiej go nie używaj. Jak coś się stanie, będę miał kłopoty z dostaniem się do Ciebie. Rygiel jest mechaniczny, a automat się popsuł. –

Brodaty dostrzegł niepewność w oczach swej pasażerki. Uśmiechnął się uspokajająco.

- No wiesz. Zemdlejesz czy co, a ja będę musiał wyważać drzwi. Na okres startu lepiej się przypnij pasami. Jak je zbliżysz to się zatrzasną, otwiera się tym przyciskiem. –

Mea czuła coraz większy niepokój. Wszystko było tu dla niej nowe. Nie chciała zostać zamknięta tu sama, skrępowana pasami. Irracjonalnie przy tym ogromnym, wyglądającym jak średniowieczny zbój grubasie, czuła się spokojniejsza.

- Mogła bym widzieć start? –

- Chcesz? Dobra. Będziesz więc drugim pilotem. Wiesz co? Możesz przejąć stery gdy wyjdziemy z atmosfery. –

Na zarośniętej twarzy ponownie zabłysł rubaszny uśmiech. Jej zdenerwowanie osiągnęło stan w którym protesty nie były już zbyt przekonujące.

- Nie wiem czy to dobry pomysł. Nigdy nie pilotowałam niczego większego niż automat w supermarkecie. –

- To dziecinnie proste. Hmm... w takim razie chodźmy na mostek. –

Ruszyli dalej. Bart nie przerywał swojego jednostajnego monologu. Me zaczynało to trochę śmieszyć. Czuła się jak na wycieczce w muzeum plastiku. W głębi duszy była jednak zadowolona, że nie zamykają mu się usta. Objaśniał jej wszystko to, co przez najbliższe tygodnie będzie składało się na jej dom.

- W tym pokoju jest sanitarka. Po prostu połóż się na kozetce, a automat zrobi resztę. A to jest moja pani mostek. Wskakuj w kombinezon. Częściowo niweluje przeciążenia. To nie pasażerski liniowiec SkyCorp’u. Nie mamy tu sztucznej grawitacji. Tylko kaczka redukcyjna. –

Podał jej z szafki za fotelami szary, gruby, coś jakby płaszcz z nogawkami.

- Nie, nie, do środka tylko na golasa. Idź przebrać się do siebie. Uprałem go specjalnie na tą okazję. –

Wzięła kombinezon od wyszczerzonego w uśmiechu Barta. Materiał był lekki i cały przetkany drucianą siatką. Reagował na każdy dotyk. Rozebrała się w kabinie i zaczęła go zakładać. Nie było to tak łatwe jakby się zdawało. Kombinezon zachowywał się jak żywa, złośliwa istota. Właśnie walczyła z rękawami, gdy podskoczyła na głos z interkomu.

- Mea, moja droga inwestorko. Jeżeli chcesz powozić tą gablotą, masz być u mnie za trzy minuty. –

- Zaraz. Już. Idę. –

W końcu materiał poddał się i ustąpił. Dopięła się i poszła do sterowni. Widok mostka zaskoczył ją. To było zupełnie inne pomieszczenie. Czołowa ściana okazała się dwuwymiarowym monitorem, przez który przewijały się w bardzo szybkim tempie niezrozumiałe dla niej kody. Osłony na bocznych panelach gdzieś zniknęły, a przez optoramy wpadało światło przesuwających się gazonów kolejnych pięter studni hangaru. Wyjeżdżali na powierzchnię. Fotele zmieniły pozycje. Dwa stały teraz obok siebie w centralnej części mostka. Reszta wyjechała pod ściany. Na półksiężycowym pulpicie otaczającym miejsca pilotów, migotało tysiąc jeden kontrolek i wyświetlaczy.

- Siadaj. Zapnę cię, nie dorobiłem się jeszcze kokonów.–

Usiadła. Brodacz jednym płynnym ruchem wyjął spod niej pasy, których nie zauważyła i zapiął je na wysokości bioder i mostka.

- Zaczynamy kołowanie. –

Założył na głowę moduł komunikacyjny. Zrobiła to samo. Na jej lewe oko zjechała przeźroczysta tarcza. Zorientowała się, że nad głową widzi przez nią radarowy obraz całego kontynentu z naniesionymi symbolami portu i wszystkich obiektów w powietrzu. Znów drgnęła nerwowo na głos Barta.

- ARTUR 6 do Chrystusa, proszę o zezwolenie na start. –

Na twarzy Barta dostrzegła niewielki, złośliwy uśmiech satysfakcji.

- Kontrola lotów do ARTURA 6. Trzymaj się protokołu wywołań. Kołuj na stanowisko C22. Start za czterysta trzydzieści sekund. –

- No i co Mea, jak ci się podoba mostek? –

- Lepiej nie oddawaj mi sterów. Każdy z tych monitorów wyświetla jakieś dziwne rzeczy, których nie rozumiem. Jeszcze coś zepsuję. -

- Spokojna głowa. To tylko testy. Skończą się za parę sekund. –

Teraz już było oczywiste gdzie kołują. Światła nad jednym z prostokątów pola startowego zaczęły wysyłać błękitne błyski. Nad taflą stali zawisł hologram z ich kodem wywoławczym.

- ARTUR 6 do kontroli lotów, testy zakończone. –

- Kontrola lotów do ARTURA 6, rozpoczynam przekaz parametrów toru wyjścia i orbity manewrowej. Zezwalam na start. –

Monitory przed nią i przed Bartem zgodnie poinformowały, że dane nawigacyjne z wieży zostały przyjęte i wprowadzone do autopilota. Brodacz nieprzerwanie wpisywał coś na konsolę. Wyglądało na to, że myśl o niedalekim starcie sprawiała mu radość. Już miała spytać dlaczego nie wydaje komend głosowych, gdy ryk silników uderzył ją fizyczną siłą. Mały wyświetlacz zakończył odliczanie. Przeciążenie wycisnęło jej powietrze z płuc i przybiło głowę do podpórka. Rękami nawet nie próbowała ruszyć. Szare plamy zawirowały jej w oczach. Ból w płucach ledwo pozwalał oddychać. Pierwszą spójniejszą myślą było to, że ryk jest już znacznie mniejszy. Potem wrócił wzrok. Wszystko lekko wibrowało. Za oknami widać było pierwsze gwiazdy. Poczuła, że tętno wraca jej do normy. Musiała stracić przytomność. Zauważyła na hologramie nad jej głową dodatkowy element. Żółta linia rozciągała się między ikoną kosmoportu, a górnym rogiem obrazu. Powoli jej ubywało.

- Wszystko w porządku? –

- Chyba tak. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłam. –

- Starałem się, żeby start był łagodny. Niedługo zrobi się dużo ciszej i spokojniej. –

- 044823398 Automat nawigacyjny do ARTURA 6. Potwierdź punkt docelowy lotu. -

- ARTUR 6, lot 114/17 na Valles. –

- Automat nawigacyjny do ARTURA 6 potwierdzam przydzieloną orbitę. Sygnał naprowadzający z boi numer jeden. –

- No Mea, za pięć minut przejmujesz stery. –

- Co? Nie. I tak mam już dosyć wrażeń. Oszczędź mi tych przygód. –

Brodaty wyszczerzył zęby w uśmiechu. Najwyraźniej był w dobrym nastroju.

- Mea, dla twojego i mojego dobra, zacznijmy naukę od razu. To naprawdę proste. Za chwilę silniki zamilkną. Będziemy w stanie nieważkości. Nie odpinaj się. –

Brak grawitacji zauważyła tylko po swoich włosach. Po każdym ruchu głowy próbowały okręcić się dookoła szyi. Nic nie zaczęło latać. Nie czuła braku ciążenia.

- Czegoś tu nie rozumiem. Wiem, że jesteśmy w zerowej. Ale dlaczego jedyną rzeczą która się temu poddaje, są moje włosy? –

Bart znów szeroko się uśmiechnął.

- Po pierwsze, moje włosy nie reagują, bo są krótsze i sztywniejsze. Po drugie, większość wyposażenia statku jest obdarzona niewielkimi polami powierzchniowymi. Jeżeli przejście w zerową jest łagodne, siły te wystarczają, by utrzymać luźne przedmioty tam gdzie są. No i po trzecie, jesteś w kombinezonie redukcyjnym. To on ci pomagał przy przeciążeniu, a teraz powoduje, że nie czujesz zerowej. Zaczynamy wyjście. Pierwsza rzecz, to nawiązać łączność. To jest autopilot, a te dwa monitorki to jego sekcja nawigacyjna, zaczynamy. –

Na hologramie nad ich głowami pojawiła się kolejna linia, tym razem niebieska. Tor ich lotu łagodnie do niej dobijał. Zaczęło jej się udzielać podniecenie brodacza.

- To pewnie ta orbita na którą mamy wejść, tak? –

Bart najpierw popatrzył na nią, a potem za jej wzrokiem, na hologram nawigacyjny. Uśmiechnął się.

- Bardzo dobrze. Wprowadziłem specyfikację twojego głosu do komputera. Gdy zbliżymy się do linii orbity, wydaj mu polecenie, aby wszedł na nią według wiązki z boi nr jeden. –

- Jak? –

- Po prostu. No zaczynaj. -

- Eee, komputer, eee, manewruj na orbitę według wiązki z boi numer jeden? –

- Polecenie zrozumiane jako wejdź na orbitę KGC884321, kontrolując położenie według kodu z boi nawigacyjnej numer jeden. Czy wykonać? –

Mea popatrzyła na Barta rozszerzonymi oczami. Ten kiwnął głową uśmiechając się.

- Tak, to znaczy, potwierdzam. –

- Manewruję. –

Usłyszała lekki szum. Gwiazdy za oknami zaczęły wędrówkę gdzieś w bok, z lewej strony wyłoniła się błękitna tarcza planety. Po dłuższej chwili szum ucichł.

- Manewr zakończony. –

- Bardzo dobrze. Jesteśmy na orbicie. –

Mea uśmiechnęła się. Serce jej waliło.

- Chyba nie było najlepiej. Komputer miał kłopoty ze zrozumieniem mnie. –

- To dlatego, że wydawałaś mu pierwszy raz polecenie. Nie zna jeszcze charakterystycznej dla ciebie składni, więc upewniał się Twoich intencji. Z każdym rozkazem powiększysz jego bibliotekę specyficznych dla ciebie zwrotów. Z czasem przestanie się dopytywać. Potem pokażę ci jak sobie pomagać klawiaturą i konsolą. Gdy dojdziesz do wprawy, wystarczą dwa trzy twoje słowa i dwa naciśnięcia na konsoli, żeby wydać rozkaz który zajął by ci pięć zdań albo minutę wklepywania. –

 

Mea znów poczuła, że zupełnie nic nie wie. Ten manewr to dopiero pierwszy krok. Upłynie mnóstwo czasu nim nauczy się poruszać w tym gąszczu monitorów, modemów i automatów. Tak w ogóle, to dlaczego on chce uczyć swojego klienta pilotowania? Była totalnie zdezorientowana. W głowie miała wspomnienia z wyobrażeń tej podróży, jakie tłukły jej się po głowie jeszcze kilka godzin temu. Nie była nawet w pobliżu rzeczywistości. Ani jej najemnik, ani statek, w ogóle nic... Spojrzała na tarczę planety. Z orbity wyglądała jak błękitna oaza w woalu światła. Za łagodnym łukiem kuli globu otwierała się martwa pustka. Diamenty gwiazd jednostajnie płonęły słabo w nieprzeniknionej, mroźnej czerni. Migoczący punkcik innego statku umykał gdzieś na kraniec świata. Wróciło przygnębienie.

- Nie wiem czy sobie poradzę Bart, nigdy nie rozmawiałam z takim komputerem. –

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 miesiące temu...

Normalnie dopiero teraz przeczytałem ten wątek.

 

Hans! Bratnią duszą mi jesteś.... i kto by pomyślał.

 

P.S: Chciałbym zaprosić Twoje opowiadania na moją stronkę o s-f... Co o tym sądzisz?

Amatorska twórczość s-f

 

Proszę oto jedno z moich opowiadań:

 

W tamtych czasach planeta Ziemia była prawdopodobnie najbardziej parszywym miejscem w kosmosie. Wyobraźcie sobie, że pewnej rzeczy ludzie nie przewidzieli, a jeśli jednak przewidzieli, to zbagatelizowali. Wiele pięknych scenariuszy pisali na przyszłość swej rasie. Na przykład to, że pewnego razu opracują taki system napędzania statków kosmicznych, że będą mogli polecieć choćby do najbliższej gwiazdy i odnaleźć tam planetę odpowiednią do skolonizowania. Przeliczyli się ogromnie... Nie trzeba chyba tłumaczyć, że planety naszego Układu Słonecznego nie nadają się do zamieszkania. Ostatnio nawet Mars przyniósł wielkie rozczarowanie, gdyż po raz kolejny (i chyba ostatni) pokazał ludziom, że nie życzy sobie ich obecności. Zesłał na nich kolejną burze piaskową. Niby nic. Ziemianie zawsze byli przekonani o tym, że nawet silne powiewy pyłu przy tamtejszym niskim ciśnieniu atmosferycznym nie są w stanie zagrozić kolonizacji czerwonego globu. A tu proszę: Wiatr powiał z teoretyczną prędkością dwustu kilometrów na godzinę i ponownie objął pyłem całą planetę, co na kilka miesięcy jeszcze bardziej obniżyło temperaturę, utrudniając znacznie rozmrażanie wody. W dodatku, zimny północny wiatr sprzeciwił się w zupełności i wszelką wytworzoną przez ludzi wilgoć (a było jej wiele, ponieważ w ten sposób zamierzano uczynić atmosferę Marsa przyjazną) wiązał z pyłem w błoto, które zalegało wszędzie; zatykało wszelkie przewody dostarczające powietrze pomiędzy budynkami kolonistów – badaczy. Zatrzymywało większość urządzeń i silników, niszczyło mniejsze urządzenia. Te swego rodzaju mikro-błoto pozatykało systemy oddechowe w skafandrach członków ekspedycji badawczej, która zapuściła się daleko poza swoją bazę, i doprowadziło do ich uduszenia się. Tego nikt nie mógł przewidzieć. Zginęło kilkunastu marsonautów, a ci, którzy przez kilka miesięcy chronili się w glinianych budynkach i w jaskiniach, wrócili na Ziemię ledwo żyjąc. I nikomu nie polecali tam mieszkać.

Księżyc, rzecz jasna, i tak był już zatłoczony, a utrzymanie tamtejszej kolonii było także nie lada wyzwaniem.

Wróćmy na Ziemię. Takiego rozwoju wydarzeń niewielu ówczesnych naukowców się spodziewało. Kilku „mądrych” ludzi dawnych czasów powiedziało, że ludzie nie zdążą zapełnić całej powierzchni planety w przewidywanym czasie jej istnienia. Bzdura. Ziemia kwiczy dziś od przeludnienia. W XXII i XXIII wieku stopa przyrostu naturalnego wzrosła tak zatrważająco, że większość antropologów zgłupiała. Najgorsze jest to, iż nie da się tego powstrzymać, czy nawet spowolnić. Ziemianie poszaleli zupełnie. Mój przyjaciel powiedział kiedyś, że pieprzą się jak tchórzofretki. Nie wiem, co to oznaczało, a tym bardziej nie wiem nic na temat rozrodu tych zwierząt, ale jeśli te tchórzofretki kopulują jak szalone i bez opamiętania, to jego porównanie jest jak najbardziej słuszne. Prócz tego niemal fanatycznego rozmnażania się, jest jeszcze kilka czynników, przez które planeta pęka w szwach. Należy do nich sprawa z przedłużaniem sobie życia. Naukowcy już dawno opracowali takie metody. Nie znam się na tym, ale chodzi głównie o wprowadzanie syntetycznych enzymów w gospodarkę wodną komórek, które to enzymy powodują niejako „konserwację”, ale nie zakłócają ich pracy. Teraz takie terapie można stosować w warunkach domowych za całkiem przystępną cenę. Czemuż się dziwić? Czy ty, szanowny czytelniku, nie chciałbyś żyć trochę dłużej? Nie mówię tu o nieśmiertelności, bo to niemożliwe i na dłuższą metę pewnie przerażające, ale tak przedłużyć sobie istnienie dwukrotnie. Kuszące, prawda? Tak więc przy ogromnym przyroście naturalnym zapanowała światowa moda, taki szał, na przedłużanie swego żywota. Przeciętny człowiek umiera w dzisiejszych czasach w wieku około stu siedemdziesięciu lat. I zapewniam, niewielu jest takich, którzy chcą szybciej umrzeć.

Kolejnym czynnikiem decydującym o przeludnieniu Ziemi jest brak jakichkolwiek wojen. Może to nietaktowne i okrutne z mojej strony, ale twierdzę, iż samozniszczenie pomagało utrzymać cywilizację w ryzach. Tak właśnie było. I staram się stwierdzać to bezuczuciowo, to znaczy – bez zapatrywania się na dobro i zło. Tego też nikt nie przewidział. To nieprawdopodobne, że Ziemianie aż tak bardzo się zmienili. Walka i śmierć były narzędziami w ich rękach od zarania dziejów, a tu nagle, gdy świat stoi u progu nuklearnej zagłady, oni naraz pojmują: Dość! Nigdy więcej zabijania!

O chorobach nie wspominam. Istniały zawsze i istnieją nadal. Co rusz pojawiają się nowe, groźniejsze, ale współczesna medycyna nie dopuszcza do epidemii. Poza tym nie jest możliwe, aby powstała taka choroba, która efektywnie zwalczałaby przeludnienie.

Mówi się, że ludzkość poskromiła naturę i ewolucję, że odebrała im i ujarzmiła ich najskuteczniejsze narzędzia. Te paskudne choróbska, które w zamierzchłych czasach kładły trupem całe miasta. Śmierć była lekiem na przeludnienie i śmierć czyniła ludzi bojaźliwymi wobec natury... Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

 

 

W czasach, gdy ludzie stali się parszywi i sparszywili, zepsuli, schamili swoje niegdyś cudowne domostwa, dzieje się ta historia. Ziemianie na kupie śmieci, odchodów i własnych skutków ubocznych stawiali te swoje przepiękne, opływające w dostatek apartamenty. Mieszkali na szczytach pod chmurami, zapominając, że fundamenty wieżowców stoją na pustej skorupie, obdartej przez nich ze wszystkiego. Zapomnieli, że noszą ubrania wytworzone ze śmieci – zbutwiałych, gnijących i śmierdzących; a cieszyli się jak debile, kupując te szmaty. Prąd do zasilania mieszkań, sprzętów i urządzeń bierze się z ich własnych odchodów, i mają tylko szczęście, że nie śmierdzi z telewizora, gdy go oglądają. Cieszą się jak dzieci, gdy piją „dobry” trunek, a nie wiedza, że niejednokrotnie robiony jest z tych resztek nazwanych owocami, rosnących tuż przy fabrykach czy oczyszczalniach ścieków.

Ludzie rozprzestrzenili się po całym obszarze planety. Nie ma już państw, a sektory. Odmienność poszczególnych ras przestała prawie istnieć, zatarła się w szalonym tempie rozmnażania. Wszyscy ludzie są niemal jednakowi, tak, że pra-potomek Afrykańczyka mieszkający gdzieś w metropolii syberyjskiej i pra-potomek Europejczyka egzystujący pośród dostatku miast saharyjskich niewiele różnią się od siebie.

 

 

I kiedy ogólny bałagan gęstniał nieubłaganie, kiedy nikomu nie chciało się myśleć o tym, że planeta zapadnie się pod tym gąszczem budowli i nóg, nastał nowy porządek i jednocześnie nieład. Trudno powiedzieć jak do tego doszło (a nie stało się to od razu), że do władzy najwyższej i wykonawczej w sektorze 117-428564 czyli gdzieś w okolicach dawnych Himalajów (zamienionych z resztą w najwyższe miasto świata), dobrał się człowiek niezdrowy psychicznie. Trudno powiedzieć także, dlaczego do władzy w sektorach sąsiednich zostali powołani ludzie mu znani i podobnie chorzy. To rozprzestrzeniło się jak choroba, jak epidemia. Wtem wszystkim zaczęło się wydawać, że omylnie skazali ewolucję i naturę na śmierć. To było jak genialnie opracowana zemsta, jak najbardziej nieprawdopodobny scenariusz istnienia pewnej głupiej rasy gdzieś na peryferiach Galaktyki. Oto natura posłużyła się tymi, którzy chcieli ją zniszczyć. I choć nie udało się to nigdy wcześniej, teraz zaowocowało i nabrało cudownego smaku – smaku obłędu. Powstał niszczycielski geniusz, a jednocześnie nieopisany potwór, nie pierwszy w historii tej planety. Powstał plan! Plan zrodzony z umysłu psychopaty i geniusza jednocześnie. Plan poparty przez władców (również po części psychopatów) niemal na całym świecie. I wreszcie: Skuteczny plan zwalczania przeludnienia.

Oto, raz w roku, w godzinach znanych tylko władzom wykonawczym i w dniu im tylko znanym, będzie się działo masowe uśmiercanie ludności. A uśmiercani będą mieszkańcy losowo wybranych miast i z losowo wybranych powodów. Niech nikogo nie zdziwi, że na przykład dwudziestego czwartego czerwca o godzinie szesnastej trzy do miasta Ridenland 147-38 wkroczą zastępy Najwyższych Wykonawców i przez cała dobę będą zabijać wszystkich mężczyzn – blondynów.

Trudno powiedzieć, co wywołały takie oświadczenia. Wielu chciało zapoczątkować wojnę domową, ale czym? Broni wiele się nie produkowało. Posiadały ją tylko władze wykonawcze, i to one rządziły światem. Zabijać ich było nie sposób, ponieważ za taki czyn groziła kara śmierci, a każdy jak najbardziej cenił swoje życie, i nie po to przedłużał sobie istnienie, aby je tracić. To było niemożliwe. Poza tym nie było mowy o utrzymaniu jakiejś tajemnicy. Przez ulicę nie dało się normalnie przejść, więc co tu dużo mówić o zorganizowanej akcji zbrojnej w dodatku utajonej. Nawet ogólna histeria nic nie pomogła, modlitwy też, gdyż wierzących było coraz mniej. Najcenniejszą cechą ludzi ówczesnych, w ich mniemaniu, była umiejętność dbania o dobro własne, w skrócie – egoizm. Przy tak wielkiej i nieopisanej degeneracji instynktowej i uczuciowej Ziemian, zdolnych do zamartwiania się o swój kąt w morzu śmierdzących rywali, wszystko związane z planem anty-przeludnieniowym było zimnym powiewem – zmroziło ich, po czym przeszło bez jakiegoś szczególnego odzewu. Bezsilność! To była wspólna cecha wszystkich ludzi.

A wyglądało to tak, jakby nieśmiertelna, wszechmocna ewolucja przygotowywałaby ich przez wieki do tego, by posiedli pewność, iż są panami tej planety i nic im nie zagraża. Im bardziej pragnęli ją ujarzmić, tym ona bardziej usuwała się w tył i słabła. Wtedy dochodzili do przekonania, że ona nie ma już mocy a tylko nimi kieruje, i są w stanie pokierować sobą lepiej. Nie zauważyli tego, że oni i ona, to jedność, że ewolucja musi na nich eksperymentować i narażać ich po to, by stawali się silniejsi, że ona nie myśli – rzecz jasna – nie ma z góry zaplanowanego schematu działania. To, że pieli się do góry po szczeblach rozwoju było dziełem jej nieskończonych prób. W końcu przestali się jej poddawać, utrudniali jaj zadanie, a czym bardziej to robili, tym bardziej ona próbowała na inne sposoby pociągnąć to dalej. Nieskończoną ilość gatunków w ten sposób zapoczątkowała i uśmierciła. Ten jeden gatunek ludzki myślał, że jest większy i ważniejszy od innych, że ma większe prawa w świecie i sama ewolucja musi być mu poddana. Tymczasem doszło do tego, że kończyć będą w ślepej ewolucyjnej uliczce, jak nieszczęsne lemingi, które masami rzucają się ze skał, bo ONA się zapędziła i uznała potem, iż są zbyt liczne. Oczywiście: Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Plan sprawdził się niemal doskonale, oczywiście pod względem usuwania przeludnienia. Jednak po pierwszych masowych egzekucjach władze wprowadziły poprawkę. Od tamtej chwili akcje uśmiercania miały się odbywać w wielu, a nie tylko w jednym mieście, gdyż straty w ludziach, choć ogromne, były jednak zbyt małe, aby zahamować burzliwy przyrost naturalny. Raz do roku rodziło się wiele więcej dzieci, niż ginęło ludzi w czasie egzekucji. Tak więc plan miał objąć wszystkie zainteresowane sektory, a koordynować go mieli zarządcy tych sektorów. Jak już wcześniej wspomniałem, prawie cały świat podjął działania tego typu i czwarte masowe egzekucje przyniosły zamierzony skutek. W samym, wspomnianym mieście Ridenland 147-38 zginęło około 3,9 miliona ludzi.

 

* * *

 

Ribenn był jednym z Prawomocnych Wykonawców i miał już za sobą dwie „edycje” masowych egzekucji. Nie mógł stwierdzić czy mu się to podoba, czy nie – po prostu robił to, gdy kazali. Do oddziału zaciągnął się, aby w razie czego ujść z życiem i nie podlegać masowym mordom. Nie wstydził się tego. Miał dopiero sześćdziesiąt trzy lata i nie chciał przedwcześnie umierać, jak każdy zresztą. Prócz tego Wykonawcy zarabiali ogromne pieniądze. A zostać takim było niesamowicie trudno. Spore zamieszanie ogarnęło świat, gdy miliony ludzi oblegały placówki Publicznego Porządku (w skrócie PP), ponieważ chciały się zaciągnąć i uniknąć śmierci, tak, jak on. Brali tylko rosłych, silnych i nieskazitelnie sprawnych mężczyzn. Trzeba było przejść pomyślnie setki badań. Poza tym zaciągnąć się mogli tylko bezdzietni kawalerowie, bez rodzeństwa, rodziców i bliskich krewnych, czyli sieroty same na świecie jak palec. Działo się tak dlatego, aby któregoś dnia nie trzeba było zabić własnej matki albo brata. Jeśli myślicie, że kreatorzy planu wykazali się krztą współczucia i człowieczeństwa... To się mylicie. Chodziło tylko o sprawny przebieg egzekucji, bez rozterek i pomijania „skazanych”. Do badań dochodził także specjalny test psychologiczny i ścisła analiza psychiatryczna, które trzeba było po prostu oblać w jak najlepszym stylu, bo brali tylko tych, którzy bez mrugnięcia mogą zabijać. Psychicznie chorzy ludzie to wymyślili i trzeba przyznać, że mieli jednak głowy na karkach. Zresztą, wszyscy wokół byli psychicznie chorzy.

Często się zdarzało, że brali do tej roboty ludzi wprost z więzienia, fizycznie i psychicznie zatwardziałych. Takim człowiekiem był właśnie Ribenn, osadzony za podwójne morderstwo. Odsiedział trzydzieści lat swego życia. Teraz – jako Prawomocny Wykonawca – był obywatelem wolnym. Dobrze wykonywał swoją pracę. Podczas swego pierwszego „polowania” uśmiercił około szesnaście tysięcy ludzi, i był to rekord wśród rówieśników. W ten parszywej robocie liczyło się wszystko: Refleks, siła, inteligencja, wiedz, intuicja, pomysłowość. A była to niezmiernie trudna robota.

W normalne dni wiódł zwykły, szary żywot – łaził po barach, oglądał telewizję, spotykał się ze znajomymi (też Wykonawcami, bo innych nie chciałby mieć). Dzień w dzień musiał być czujny, ostrożny, a wszystko, co mówił, musiał zawsze najpierw dobrze przemyśleć, aby się nie zdradzić. Nie trzeba być bystrym, aby się domyślić ilu ludzi mogło zapragnąć jego śmierci, gdyby odkryli, kim jest. W końcu „oko za oko” w tamtych czasach było jednym z najbardziej pospolitych powiedzeń. Zawsze musiał być gotów, zawsze i wszędzie, bo nigdy nie wiedział, jaką datę może wylosować Komputer Niezawisły, i będzie musiał jechać do jednostki na przegląd sił. A potem, po trzech dniach – w miasto – zabijać.

Po pierwszych dwóch „polowaniach” Ribenn był przekonany, że zrobił dobrze wstępując w szeregi. Był wysokim, ciemnookim brunetem, co było jak najbardziej zwyczajne. W dodatku jego imię było pospolite. Niczym się nie wyróżniał, toteż istniało duże ryzyko, że i na niego przyjdzie kreska. Gdyby był, na przykład, czerwonookim karłem o imieniu Gzzzzzzo, to nie musiałby się bać... Chociaż kto wie. Nabrał pewności o wielkim sensie bycia Wykonawcą po ostatniej edycji „łowów”, gdy to mieli zginąć wszyscy mężczyźni od piętnastego roku życia wzwyż o imieniu John. Tak się złożyło, że takich było mnóstwo, a jego kolega z ekipy nazywał się John James Martins Sto Czterdziesty Siódmy. Wszyscy Wykonawcy byli chronieni ścisłym prawem i nie podlegali wyrokom Rady Wykonawczej, mieli taki immunitet. John nieźle wtedy wyglądał, gdy doszło do niego, że gdyby nie był w zastępach Wykonawców, to padłby już trupem. Chłopaki śmiali się z niego, zwąc go czasem zombie, albo żartobliwie twierdząc, że „truposze głosu nie mają”.

 

* * *

 

Ribenn podniecił się cholernie, gdy w jego komunikatorze rozległo się znane już pikanie. Był siedemnasty października, deszcz tłukł we wszystko grubymi, ale rzadkimi kroplami.

Zapłacił więc za piwo i kotleta, po czym wyszedł spod tej wiaty nazwanej barem na ulicę.

-O Boże. Cholera, to będzie środa – szepnął drżącym głosem, choć wcale nie powinien być zaskoczony.

Bezpardonowo przepchał się przez chodnik, nie zważając na obelgi, i stanął na skraju jezdni. Na taksówkę czekał ponad pól godziny. W końcu ktoś zauważył jego uporczywe machanie ręką, i srebrny pojazd, z gasnącym wyciem, zatrzymał się tuż przy jego stopach. Faceta, który awanturował się i krzyczał: „Ja byłem pierwszy!”, odepchnął zbyt energicznie, bo niechcący przewrócił tez kilku innych ludzi.

-Wybaczcie – rzekł, i wsiadł do taksówki.

-Dokąd? – spytał szofer, nie odwracając głowy, tylko patrząc na niego przez wsteczne lusterko.

-Daili Marhood sto trzy.

Pojazd uniósł się nieco do góry i pomknął przed siebie.

Nad Lexingtown 2422-16 zaczynało już świtać, ale deszcz padał nadal. Ponuro wyglądało miasto w taką pogodę. Mgły zasnuwały cały wyższy pułap, więc ruch nawet trochę ustał, tam – na górze. W słońcu wyglądałoby to pięknie. Niebosiężne budynki połączone pajęczynami tunelów komunikacyjnych oraz chodników, oświetlone blaskiem wschodzącego słońca zawsze robiły wrażenie. A wśród tych pajęczyn i wokół budynków przez powietrzne szlaki płynęłyby tysiące małych mróweczek – pojazdów prywatnych i komunikacyjnych, a wielkie beczkowate transportowce mijałyby zygzakiem te szlaki. Niestety z powodu mgły nie było ich widać.

Daili Marhood była ulicą główną na terenie wielkiego osiedla Reevengton Empire. Stąd do siedziby najbliższego Ostatecznego Sądu Wykonawczego było jakieś trzy, cztery kilometry. Ribenn zrobił to specjalnie, po to, aby taksówkarz nie zwęszył, że jest Wykonawcą. On i jemu podobni musieli być zawsze jak cienie, jak duchy, które są, a jednocześnie nie istnieją. Łatwo się domyślić, co zrobiłaby ludność, gdyby wykryła takiego Wykonawcę. Doszłoby z pewnością do krwawego samosądu, i kto wie, może wtedy byłoby to wszystko sprawiedliwe. Tak, czy inaczej, świat ten stracił sprawiedliwość wieki temu, pewnie w czasie narodzin pierwszego we wszechświecie mordercy.

Zapłacił taksówkarzowi i poszedł w stronę wschodzącego słońca. Nie spieszył się, bo i po co? Jeszcze nie narodził się taki człowiek, który czym prędzej gnałby zabijać ludzi. Przyjdzie czas, gdy Ribenn będzie siał śmierć grubym ziarnem na bezkresnym polu.

Gmach Sądu miał ponad trzy tysiące pięter i zajmował dziewięć poziomów miasta. Nie był więc zbyt wysoki, ale za to obszerny. Przy ogromnym dziedzińcu otoczonym murem i sztucznymi drzewami zbiegały się schody, najszersze i najbardziej poplątane w całym mieście. Z zerowego poziomu, czyli tego, który był kiedyś naturalną powierzchnią ziemi, i tego, na którym Ribenn teraz stał, pięły się schody ku górze. Tam spotykały się ze schodami z poziomu pierwszego, drugiego i, naprawdę stromymi i wysokimi, schodami z poziomu trzeciego. Wszystkie poziomy i zakręty na owych ciągach niezliczonych stopni pospinane były błękitnymi rurami – tunelami komunikacyjnymi, w których co chwilę śmigały srebrne kapsuły. To dla tych, którym nie było szkoda kilka groszy, a którzy się śpieszyli.

Tutaj już nie trzeba było się ukrywać. Stada ludzi i funkcjonariuszy sądowych gnały tam i z powrotem. Gmach, prócz Sądu rzecz jasna, mieścił wielki komisariat policji, biura adwokackie, sale rozpraw, jednostkę wojskową, więzienie (tu siedział właśnie Ribenn) i kilka innych mocno uczęszczanych miejsc publicznych.

Ribenn wszedł do obszernego holu jednymi z kilkunastu drzwi. Stamtąd, przedzierając się przez morze ludzi, udał się do poczekalni więziennej, a gdy poproszono go o wejście na niby-widzenie, poszedł do drzwi tylko dla personelu. Tam nikt go już nie widział i mógł być spokojny. Wjechał windą na sto czterdzieste dziewiąte piętro i, pokonując szereg zabezpieczonych drzwi, znalazł się w tajnej siedzibie Prawomocnych Wykonawców. Część jego kolegów już tam była, krzątali się tu i ówdzie. Przywitał się z większością. Miał teraz sporo czasu na przegląd ekwipunku. Tym razem przyszykowane dla nich uniformy były złoto-czarne i przypominały trochę skrzyżowanie pradawnych strojów szlacheckich z czasów „odrodzenia” z ubiorami zawodników footballu amerykańskiego. Co roku mieli inne stroje. Dobrze było to pomyślane, ponieważ ktoś mógł zawsze przebrać się za Wykonawcę i w ten sposób, oszukując ich, ujść z życiem. Po pierwszym masowym zabijaniu doszło do takiego incydentu. Cywil uszył sobie chyba w domowych warunkach mundur przypominający uniformy Wykonawców i podczas drugich „łowów” prawie ocalał. Zdradził go niedbale wykonany hełm. Podobno zrobił go z obudowy od niewielkiego przenośnego telewizora. Chłopaki zrywali boki jeszcze długo po tym, jak ów dowcipniś został zabity. Od tamtego czasu co roku zmieniano krój i wygląd uniformów, których design trzymano w ścisłej tajemnicy.

Broń jednak pozostawała ta sama: Wielkie jak cholera miotacze ostrych jak brzytwa, stalowych pocisków w kształcie spłaszczonych wiatraczków. Wcześniej próbowano wszystkiego. Miotacze energetyczne i termiczne żarły zbyt dużo energii i nienadążano z produkcją i regeneracją mini reaktorów. Zwykła, szybkostrzelna broń palna grzała się zbyt szybko i trzeba było nieść tonę amunicji żeby skutecznie uśmiercać ludzi. Udało się uzyskać minimalny nakład kosztów oraz wysoką skuteczność poprzez wprowadzenie miotaczy na blaszane żylety. Takich „pocisków” mieściło się w magazynku (co prawda wielkim) około trzy tysiące sztuk. Jedna taka żyleta wystrzelona z miotacza za pomocą sprężonego powietrza i prostych mechanizmów sprężynowych przecinała na wylot nawet pięć osób stojących jedna za drugą, zostawiając przy tym szerokie jak dłoń, przerażające rany. Taka seria wystrzelona w tłum robiła masakrę.

Gdy przypomniał sobie swoje pierwsze polowanie, to włosy zjeżyły mu się na głowie i mrówki przemaszerowały po jego plecach. Do tego trzeba było być niezłym sukinsynem, przebiegłym w dodatku i cwanym. Wtedy wyrok padł na studentów. Nie patrzył nawet, co podpowiada mu skaner czytający osobiste identyfikatory wszczepione ludziom, tylko jeździł kradzioną taksówką od uczelni do uczelni, wpadał do klas, sal wykładowych i za pomocą miotacza robił z nich miazgę.

 

 

Miał cale trzy doby, i jeszcze trochę, na przygotowanie się do akcji. Swój sprzęt przeglądał kilkanaście razy i równie często przymierzał uniform. Plan był zawsze taki sam – wyskakiwali z desantówek i robili swoje – więc nie trzeba było nawet nic wiedzieć ani o tym myśleć. Wszystko miał pozapinane na ostatni guzik. Łaził więc bez celu po całej tajnej siedzibie i myślał sobie, nie po raz pierwszy zresztą, że dobrze ktoś z władz wymyślił obowiązek posiadania osobistych identyfikatorów. Owe identyfikatory instalowane były ludziom od niepamiętnych czasów. Były to mikroprocesory (naprawdę mikro) wszczepiane każdemu noworodkowi na świecie w okolicach karku lub za uchem. Zapisane na nich były wszelkie ważne osobowe dane o człowieku – właścicielu. Bardzo dobrze służyły przy jakichkolwiek rejestracjach, czy to w bankach, szpitalach, czy też przychodniach, skutecznie zmniejszając kolejki, gdyż każdy wchodzący był rejestrowany od razu przez specjalny czytnik. Pomysł był świetny, ponieważ teraz umożliwiał Prawomocnym Wykonawcom ich pracę. W hełmach zainstalowane mieli czytniki i na półprzezroczystym okularze zawsze mogli odczytać dane osobnika, na którego kierowali wzrok. Działało na około sto metrów; niby niewiele, ale jakże pomagało. Trudno pomyśleć, co by było, gdyby nie mogli z tego korzystać. Jak tu zabić na przykład wszystkich Johnów? Zapytać o imię i liczyć na szczerość? W dodatku identyfikatorów nie można było usunąć, ponieważ automatycznie łączyły się mikroskopijnym włóknem z układem nerwowym człowieka. Każda niepożądana manipulacja łączyła się z silnym bólem, tak, jakby ukąszony był bardzo czuły nerw. Idealne były te urządzonka. Tak czy siak, nawet nie opłacałoby się ich usuwać. Każdy nędzarz otrzymywał zapomogę właśnie na podstawie takiego identyfikatora, a jego brak łączył się nawet z niemożliwością zrobienia zakupów w supermarkecie.

Gdyby oceniać cała tą sprawę z perspektywy trzeciej osoby, mogłoby się wydawać, że gromada dobrych zbiegów okoliczności pozwalała w pełni funkcjonować planowi masowych mordów ludności.

Myślał Ribenn także o tym, czy nie znalazłaby się inna metoda zabijania mas. Mniej krwawa i czasochłonna. Może jakieś porażenie nerwów za pomocą mikro-identyfikatorów? Cóż, nie jemu o tym myśleć, nie on opracowywał ten plan. Poza tym, gdyby dało się robić to inaczej, Wykonawcy byliby nie potrzebni i śmierć mogłaby dosięgnąć i ich. Zastanawiał się też, co wtedy czuje; co czuje, gdy zabija tylu ludzi. Dobrze już nie pamiętał tego uczucia, ale mógłby się wtedy porównać do wysłużonego żaglowca sunącego po morzu. Wszystkie, przeróżne uczucia były powiewami wiatru. Im silniejszy był powiew, tym bardziej napinał się żagiel, maszt jęczał niepewnie, a cały statek drżał i skrzypiał. Lecz, czym silniejsze były te powiewy, tym żaglowiec szybciej ciął fale i coraz bliżej był upragnionego brzegu i portu, w którym znajdował się koniec podróży, spokój... Potem żaglowiec modernizowano długi czas, by znów mógł wypłynąć w morze.

I co też czują ci ludzie? – zastanawiał się – Jak to jest żyć w ciągłym strachu, w nieustannej niepewności? Iść do sklepu i patrzeć się wokoło, czy zaraz nie nadejdzie śmierć. W każdej sekundzie swego życia czekać na koniec, i bać się go. Bać się całe życie. Niby powinno być to normalne, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy coś spadnie nam na łeb, albo wpadniemy pod samochód. Tak, ale takie zdarzenia są mniej prawdopodobne i łatwiej jest żyć z taką myślą. Niestety Wyrok i wkroczenie Wykonawców są pewne. Wystarczy tylko poczekać. Czy to naprawdę sprawiedliwe być Wykonawcą?

 

* * *

 

Owe ostatnie wolne dni zleciały szybko i nim się obejrzał, wkraczał już w pełnym rynsztunku do ładowni desantówki. Jeden taki pojazd mógł ich pomieścić stu piętnastu, bo tyle było miejsc siedzących. W tej chwili w ładowni znajdowało się dwustu dwóch Wykonawców. Tłok był jak cholera, a głupi uśmiech wypełzał na usta, gdy pomyślało się, co by było, gdyby teraz kilku osobom wystrzeliła broń. Czy twarde kamizelki wytrzymałyby ostrzał z odległości pół metra? Ribenn miał na szczescie miejsce siedzące. Przełknął ślinę, gdy facet stojący tuż przy jego kolanach zachwiał się, a jego broń dziabnęła Ribenna lekko w brzuch.

-O, przepraszam – rzekł tamten i posłał uśmieszek szczerego współczucia – Głupio by było, gdyby wypaliła, nie?

-Raczej tak – odrzekł Ribenn i odwzajemnił się uśmiechem.

Wszyscy Wykonawcy byli jakby nieobecni, jacyś dziwni. W napięciu czekali na wyrok, który zawsze trzymano w tajemnicy do ostatniej chwili. Podawali im go z siedziby Sądu Najwyższego przez osobiste komunikatory tuż przed startem desantówek. Już powinni powiedzieć. Teraz każda sekunda była długa jak minuta, a każda minuta, jak godzina. Wszyscy czekali na ogłoszenie, kogo będą zabijać. Którzy ludzie zasłużyli na śmierć tym, że żyli?

Wyrok dotarł do nich wszystkich jednocześnie. Był jak piorun – rozdarł ciszę i poraził ich:

-Wyrokiem Sądu Najwyższego karę śmierci poniosą wszystkie pielęgniarki i inne kobiety zajmujące obecnie to stanowisko. Kara obejmuje pielęgniarki czynne, bierne, emerytowane oraz te na urlopach. Wszystkim Wykonawcom przysługuje czas od godziny dwudziestej pierwszej przez cała następną dobę.

To było wszystko... Resztę powinni wiedzieć.

Ribenn przez chwilę nie wiedział, co się dzieje, a gdy wrócił do siebie i gęsia skórka oblazła mu plecy, mógł stwierdzić, że tym razem szok był większy. Zabijał już kobiety, nawet te młode i piękne, ale żeby uśmiercać pielęgniarki? Te, które pomagają? Będzie uśmiercał te dziewczyny, które na co dzień ze wszystkich sił walczą o czyjeś życie? Ile w tym paradoksu. Zawodowo chronią przed śmiercią, a teraz dostaną zapłatę – śmierć. I tutaj już trzeba było się zastanowić, czy to sprawiedliwe, czy to ma sens. Ribennem targnęła wątpliwość. Uznał oczywiście, że tym razem jego praca nie ma najmniejszego sensu i tak daleko odbiega od sprawiedliwości, że gdyby była człowiekiem to obok sprawiedliwości owej nawet nigdy nie stała, nigdy o niej nie słyszała i nie wiedziała, co owe słowo oznacza. Czy to zrobię? – zadawał sobie pytanie.

Lot nie trwał zbyt długo, bo nie dłużej niż pół godziny. Wylądowali bez większych problemów na przyulicznym parkingu i od razu nie rzucili się w oczy, gdyż desantówka z zewnątrz była właściwie zwykłym, przemysłowym transportowcem, a różniła się, rzecz jasna, ładunkiem. Pilot błyskotliwie wysadził ich tuż obok szpitala, ryzykując lądowaniem na zatłoczonym parkingu. Przy okazji uszkodził trzy cywilne poduszkowce; nic nowego.

Gdy wybiegli w zimny, październikowy wieczór, w cały ten tłum, ludzie na sekundę zamarli. To było jak grzmot, który potrafi nieźle wystraszyć i dopiero chwile po jego przejściu można myśleć normalnie. Potem wybuchła panika. Podniósł się wrzask i lament. Gdy Wykonawcy przebiegali przez ulicę, doszło do kilku stłuczek. Dwa poduszkowce wjechały w pełnym pędzie na chodnik, położyły kilkunastu przechodniów i rozbiły się o ścianę szpitala (numer 15-676 imienia Erwina Arta Dwunastego). Kierowcy wysiadali ze swych pojazdów i chowali się za nie. Zrobił się wielki korek. Cała ta masa szaleńczo uciekała od Wykonawców, jak fala uderzeniowa od epicentrum wybuchu. Przewracali się wzajemnie, odpychali i deptali po sobie. Spora część wybrała za schronienie szpital, tarasując tym samym jego główne wejście i jakże piekielnie ułatwiając sprawę egzekutorom. Jak zwierzęta w panice uciekli tam, gdzie nakazał im fałszywy instynkt, i jednocześnie wybrali sobie pułapkę bez wyjścia.

Ktoś z ekipy wykazał się refleksem i uciekającą miedzy pojazdami kobietę, pewnie pielęgniarkę, dosięgła jego „żyleta”, pozbawiając ją większej części czaszki i wzbijając sporą fontannę krwi oraz tkanki mózgowej. Następne zginęły trzy starsze już panie. Zginęły głównie przez tłumy ludzi, wdeptane prawie w chodnik. Błagały o życie... Dostały śmierć.

A dobił je Ribenn, który uznał, że jednak będzie to robił. Taką miał pracę, jak sobie tłumaczył, i powinien ją rzetelnie wykonywać. Wielokrotnie prosił Boga o to, by wskazał mu czy robi dobrze, czy grzeszy, zabijając tylu ludzi. Nigdy nie otrzymał żadnego znaku, nie doświadczył żadnego snu, który mógłby mu wyperswadować wolę Stwórcy. Wciąż pytał o słuszność tych czynów, a Bóg wciąż milczał, jakby z aprobatą.

Do szpitala wtargnęli, jak rój rozwścieczonych os. Ribenn niósł jak zwykle na ustach modlitwę, której słowa zagłuszały dźwięki rzezi i śmierci.

-Spowiadam się Tobie, Boże Wszechmogący i wam, bracia moi i siostry moje...

W przedsionku szpitalnego holu dopadł grupkę skazanych na śmierć pielęgniarek. Jego broń pocięła je niemal na kawałki. Krew zbroczyła podłogę, ściany, jego uniform. Postanowił przedostać się do tylnego wyjścia – po trupach, dosłownie i w przenośni. Miał dobry pomysł, jak zwykle. Do tej roboty trzeba było mieć także sprawny umysł, myśleć logicznie, czysto i przestrzennie. Pędził ciasnym korytarzem, po drodze kładąc trupem kilkanaście osób. Trafiło się tez kilku pielęgniarzy, choć wyrok padł na kobiety tego fachu. Trudno. Zdarzało się i tak, gdyż nie sposób było w tych masowych egzekucjach uniknąć przypadkowych ofiar. Dalszą drogę przebył biegnąc po ciałach, a nie po podłodze. Któryś z Wykonawców biegł za nim, ale to się teraz nie liczyło. Ribenn wypadł na niewielki plac na tyłach szpitala. Były dwie drogi ewakuacyjne: trzy szybkie windy oraz archaiczne schody przeciwpożarowe. Wybrał schody i gdy tylko postawił stopę na pierwszym stopniu, wiedział, że wybrał dobrze. W momencie, gdy na nie wbiegał, schody błyskawicznie, od szczytu do połowy, zapełniły się przerażonymi ludźmi, tratującymi się wzajemnie. Kiedy pierwsza uciekająca zauważyła go, było już za późno. Serie z jego miotacza masakrowały je okrutnie, często przebijając po kilka osób na raz. Ciała poczęły toczyć się bezwładnie w dół odsłaniając kolejne cele. W sporej większości były to kobiety, gdyż już chyba doszło do obecnych w szpitalu, że zginąć mają pielęgniarki. Inne osoby były teoretycznie nietykalne. Ribenn wymachiwał bronią od prawej do lewej i z powrotem, siejąc śmierć jak opętany. Niedobitki wyskakiwały lub przelatywały przez barierki schodów, szukając ratunku w spadaniu w dół z kilkunastometrowej wysokości.

-Do góry Ribenn! Do góry! – usłyszał w komunikatorze glos innego Wykonawcy, tego, który biegł za nim. To był Gren, kolega z pracy i z życia codziennego – Biegnij! Ja będę je dobijał!

Więc Ribenn piął się coraz wyżej, wyrzynając sobie drogę za pomocą miotacza. Po raz kolejny zdał sobie sprawę, że dobrze wybrał, ponieważ po sąsiedniej ścianie właśnie zjeżdżała w dół winda. Opuszczała się niedaleko niego, oczywiście po zewnętrznej stronie ściany (tak były zainstalowane. W przypadku pożaru droga ewakuacyjna nie mogła prowadzić przez wnętrze budynku). Z zewnątrz był to tylko wielki cylinder z szarego tworzywa. Ribenn nie mógł prześwietlić go wzrokiem, ale zrobił to niezawodny czytnik mikro-identyfikatorów osobistych. Winda jechała w dół dość szybko, a kolejne dane pchały się na okular w jego hełmie. Z tego, co zdążył zarejestrować okiem, wśród kilkudziesięciu pasażerów windy zaledwie kilka było niewinnych. Był jakiś woźny, sprzątaczka... Decyzje podjął w mig, i otworzył ogień. „Żylety” z łatwością przebijały ścianę windy. Poszatkowały ją tak, że dawny cylinder przypominał siatkę na ryby. Gdy przejechała, strzelał jeszcze w jej sufit i przysiągłby, że gdy winda osiągnęła cel, to wyciekała z niej krew, jak sok pomidorowy z poszatkowanego kartonu.

-... że zgrzeszyłem... myślą, słowem, czynem i zaniedbaniem... – z tymi słowy na ustach Ribenn piął się wyżej i wyżej masakrując kolejne grupy kobiet wybiegające na schody. Wspinał się po dywanie z ludzkich ciał, jakże nierównym i trudnym do przebycia. Każda stercząca ręka, czy noga służyła mu za uchwyt. Wrzask konających w bólu był przeogromny i mroził krew w żyłach, ale on już dawno miał lód zamiast krwi. Co rusz wyciągały się do niego jakieś dłonie, łapały go za nogi, lecz Ribenn kopał je tylko i dusił spust.

-... moja wina... moja bardzo wielka wina... dlatego błagam Cię Najświętsza Matko... Was, Anieli wszyscy... i bracia moi i siostry moje...

Po drodze na szczyt dopadł drugą windę, i uczynił to samo, co z poprzednią. W dodatku, zupełnie przypadkowo, pokierował sporo ognia w dół cylindra, co sprawiło, że pod zmasakrowanymi kobietami zapadła się podłoga, i w strugach krwi pospadały one w dół. Teraz był znacznie wyżej niż przy pierwszej windzie i raczej żadna nie przeżyła upadku. A nawet jeśli, to Gren zrobi swoje. Spojrzał w dół. Tak, Gren był tam nadal i zaczął strzelać nim one spadły na ziemię. Ubezpieczał mu tyły, tak jak się robi na wojnie. Tylko, że to bardzo różniło się od wojny, ponieważ tam atakowany zawsze się broni. Ribenn był już prawie u szczytu. Nie liczył ile zabił pielęgniarek; to nie było teraz ważne. Widział jak kolejne kobiety, wybiegające na schody, wycofywały się i wracały do szpitala. Były osaczone. Nie miały drogi ucieczki, ponieważ głównym wejściem wtargnęła większość Wykonawców i teraz przeczesywali cały szpital, a przy wejściu też ktoś na pewno został. Zawsze tak robili... Chyba, że uciekną trzecią windą i jakoś unikną pocisków Grena. Przyśpieszył jeszcze bardziej, choć ból w mięśniach był okropny. Osiągając wreszcie szczyt schodów, spotkał się twarzą w twarz ze sporą grupką pielęgniarek. Otworzył ogień z takiej odległości, że obryzgała go krew i kawałki ciał. Jedną serią położył wszystkie, jak fala uderzeniowa las. Strzępy ofiar, wnętrzności i krew zaległy wszędzie, nawet na ścianach i suficie korytarza ewakuacyjnego. Wreszcie miał chwilę czasu na wymianę magazynka.

-... o modlitwę za mnie...

Wbiegł do niewielkiego holu, skąd odjeżdżały windy. Właśnie zamykały się drzwi trzeciej, ostatniej z nich. Dał dwa wielkie susy i wepchnął rękę w nie rękę, tuż przed ich całkowitym zasunięciem się. Rozległ się dźwięk dzwonka i automat otworzył mu. Ribenn stanął w otwartych na oścież dziwach w całej swej okrutnej okazałości, z wielkim miotaczem, od stóp do głowy obryzgany krwią ofiar. Przeraziły się i spłoszyły, gdy stanął przed nimi. Widział w ich oczach łzy, strach i błaganie o życie. Swe człowieczeństwo zabił razem ze swą pierwsza ofiarą, ponad trzydzieści lat temu, o tym właśnie pomyślał, gdy na nie patrzył. Zapadła cisza.

-... do Boga, Stwórcy Naszego. – i nacisnął spust. Z metalicznym sykiem „żylety” poczęły je kąsać, ciąć i przebijać. Wzniósł się zgiełk stworzony z ludzkich wrzasków, odgłosów ciętego ciała, łamanych kości i niszczonej windy. Takiej masakry nie zrobił chyba nigdy przedtem. Wśród tryskającej krwi, cząstek ciała i odłamków osprzętu windy nie było już widać celu – pielęgniarek. Nie chciał na to patrzeć; i nie patrzył, widział to jakiś inny on.

Wreszcie jego pociski przeżarły tylną część windy i opierające się o nią dziesiątki zwłok zostały uwolnione. Większa ich cześć w strugach czerwonej mazi poleciała na zewnątrz, w dół. Wnętrzności ludzkie z mlaśnięciem ześlizgiwały się w czeluść nocy. Ribennowi przez chwile kurczył się żołądek, ale nie odmówił posłuszeństwa. Gdyby Ribenn nie był tak wytrzymały psychicznie, to z pewnością zarzygałby sobie hełm.

Stał tak przez chwilę.

Po niespełna minucie po schodach, do góry wbiegła grupka rozjuszonych Wykonawców. Niektórzy zerkali dziwacznie na stojącego nieruchomo Ribenna, a potem nad jego ramionami na to, co stało się z windą. Taki widok wystarczał, aby zachować milczenie i odejść. Podczas gdy pozostali dokańczali robotę w ty szpitalu, Ribenn miał czas, aby swobodnie się rozejrzeć. Dopiero teraz zauważył, że większość jego kolegów naszpikowana jest „żyletami”; jedni więcej, inni mniej. To działo się za każdym razem. Zbłąkanych pocisków, rykoszetów, czy przypadkowych postrzeleń przez kolegów nie dało się uniknąć. Wykonawcy nazywali żartobliwie to zjawisko: „Akcja jeże”. Gdy spojrzał na siebie, stwierdził, że także jest „jeżem”. Nie było strachu, gdyż ochraniacze na całej powierzchni ich uniformów za nic nie przepuściłyby „żylety”, toteż pozostawały wbite tu i ówdzie. Czasem po akcji liczyli, kto ile dostał i największemu „jeżowi” cała grupa stawiała po piwie. Przez to największe „jeże” nigdy o własnych siłach nie wychodziły z kantyny.

Tak, czy inaczej, robota stała w miejscu.

Pomógł więc kolegom dokończyć ten szpital. Teraz już bez przemyślenia i beznamiętnie zabijał kolejne pielęgniarki.

Potem, późną już nocą, opuścili szpital numer 15-676 i jak zwykle, każdy na własną rękę, udał się w inną część miasta. Przecież „łowy” się jeszcze nie skończyły. Najczęściej brali sobie pojazdy pozostawione na ulicy przez uciekających w panice ludzi i nimi poruszali się z miejsca na miejsce.

Tak też zrobił Ribenn. Jechał szybko, umysł porzucił gdzieś daleko za sobą, za jakimś zakrętem. Czasem przystawał, ponieważ czytnik podpowiadał mu, że czmychająca właśnie obok osoba, to pielęgniarka szukająca schronienia, która cudem uszła jeszcze z życiem. Przecież nie byli jedyną ekipą w tym mieście, desantówek poleciało około sześćdziesiąt. Po takiej przejażdżce zatrzymywał pod kolejnym szpitalem i znów zabijał, zwykle były to niewielkie grupki kobiet, które pewnie z bezsilności nie uciekały. Większość szpitali była raczej różnymi drogami poinformowana, że Wykonawcy mordują pielęgniarki. Cały następny dzień jeździł po mieście, opuszczonym i zdemolowanym. Tu i tam widział grupki innych Wykonawców. Raz zrobił sobie krótką przerwę, aby nabrać sił. Łyknął odżywczego napoju, zrobił sobie jeden wzmacniający zastrzyk, i kontynuował pracę. W strugach krwi mierzył mijające godziny, w liczbie zabitych odmierzał przebytą drogę.

Pod wieczór wszedł w najgorszą fazę zadania – odwiedzanie prywatnych mieszkań. To był stały fragment gry. Normalnym było, że szpitale opustoszały z pielęgniarek. I nie tylko dlatego, że je pozabijali, ale również z powodu naturalnej potrzeby do ukrycia się ofiary. Przedzieranie się przez ludzi stawiających opór, przez rozpłakane dzieci, błagające o litość dla mamy, nie było przyjemne. Często zastawali pielęgniarki martwe, bo wolały popełnić samobójstwo, niż zostać pocięte przez ich broń; i słusznie. Na szczęście nie był sam. Nigdy nie był sam przy wykonywaniu tej roboty. Zawsze znalazło się kilku kolegów, którzy pomagali w usuwaniu agresywnych mężów, zdecydowanym uciszaniu rozwrzeszczanych dzieci... I w dopadaniu pielęgniarek w sypialniach, łazienkach, piwnicach, garażach, nawet kanałach. Kolejne odgłosy padających ciał, jak zegar wahadłowy, odmierzały godziny i minuty do zakończenia akcji.

 

 

A gdy było już po wszystkim, Ribenn leżał na stoliku w kantynie, zalany w trupa, bo okazało się, że był najbardziej najeżonym „jeżem”. Wtedy resztka jego umysłu czuła się dobrze. Na wspomnienie niedawno minionej akcji meldowały się tylko rozszarpane na kawałki momenty i to zupełnie pozbawione sensu i jasności. Przypomnienie sobie krzyków zarzynanych kobiet było potrzaskanym lustrem, którego tylko odłamki mieszały się z odgłosami nieposkromionej imprezy w kantynie. Ktoś uparcie twierdził, że na hełmie ma kawałek mózgu i zagłuszał tym jęki przebijanych na wylot pielęgniarek.

To dobrze... – myślał Ribenn.

Ktoś uniósł mu głowę i przed oczami postawił szklanę piwa. Dziko śpiewał coś o jeżach. Złoty napój w szklanicy zasłaniał mu widok wnętrzności ześlizgujących z resztki podłogi windy.

To dobrze... To dobrze...

Potem ktoś, kto był całkiem w porządku zawlókł Ribenna pod prysznic. Rozebrał go z krwawego uniformu i puścił delikatnie ciepłą wodę. W ten sposób Ribenn otrzeźwiał.

Leżał nagi w strugach wody. Drżał, ale nie z zimna. Szeptem modlił się do Boga i po raz kolejny prosił go o znak. Znak, który miał mu pokazać czy grzeszy, zabijając tylu ludzi, czy Bóg godzi się z tym, bo na to ludzie zasługują. Błagał o to, aby jakiś samochód wypadający z zakrętu i wjeżdżający na chodnik obciął mu nogi, jeśli Stwórca nie chce więcej rzezi z jego rąk. Błagał o to, aby na pytanie: „Czy robię źle?”, odpowiedział grzmot potężniejszy niż wszystkie. Błagał o sen, w którym Bóg powiedziałby: „Nigdy więcej!”

Znów nie doczekał się odpowiedzi.

 

 

Mijały kolejne dni i tygodnie. Ribenn powrócił do trybu życia, w który był jak cień. Robił najzwyczajniejsze ludzkie rzeczy: Jeździł po mieście, robił zakupy, przechadzał się tu i ówdzie, uczęszczał do barów, oglądał telewizję. Przy okazji obserwował, jak życie zwykłych, szarych ludzi wraca do normy po „Łowach”. Jeszcze przez jakiś czas była ogólna żałoba, mnóstwo pogrzebów, przerażające reportaże w telewizji. Zdumiewała go analogia tego, co działo się wokół, do podstawowych i prymitywnych zachowań świata zwierzęcego. Jak padło jakieś wielkie stworzenie, to mnóstwo innych, mniejszych czerpało z tego korzyści. Stworzenia żerujące na padlinie (tutaj grabarze, firmy pogrzebowe, producenci urn i zwykli robotnicy) miały kupę roboty i sporo jedzenia potrzebnego do przeżycia (tutaj pieniędzy). Zwykle w takich okolicznościach, w naturze, śmierć wielkiego samca, który przewodził stadu, dawała miejsce innemu samcowi, aby i on mógł się wykazać (tutaj śmierć pielęgniarek dala miejsca pracy tym bezrobotnym. O zatrudnieniu setek tysięcy dodatkowych porządkowych mających uprzątnąć to wszystko nie trzeba wspominać. Każdy chętny, nawet nędzarz, sprzątając ciała mógł nieźle zarobić). Wszystko wokół było jak w zegarku, a opierało się na korzystaniu na czyjejś stracie.

Życie ruszyło na nowo. Nadeszła brzydka zima bez śniegu, a wszędobylska szarość jeszcze bardziej przygnębiała ludzi. Wszyscy pogodzili się już ze skutkami minionych masowych mordów. Byli także tacy, którzy cieszyli się z takiego obrotu sprawy. Jak napisane jest nieco wyżej, bezrobotne kobiety dostały posady. Ludzie, gubiąc się w natłoku codziennych spraw, zapomnieli nawet o tym, że już wkrótce nadejdą kolejne masowe egzekucje, i że zginąć może każdy z nich.

Ribenn także nie myślał o tym już tak intensywnie. Obrazy minionej rzezi już prawie całkowicie zatarły się w jego pamięci. Już nawet nie śniła mu się krew i setki ciał, jak to bywało zwykle przez kilka tygodni po akcji. Jednak miał na uwadze to, że wkrótce znów trzeba będzie siać śmierć. Przez to nie przestawał być czujny. Zawsze i wszędzie uważał, co mówił i jako kto się przedstawiał w przypadku przelotnej znajomości. Kilka razy spotkał się z Grenem. To właśnie od niego dowiedział się, że znów był najlepszy i najszybszy w zadawaniu śmierci. Prócz tego nigdy nie wchodzili na temat akcji. Kilka razy także zaprosił grupkę kolegów z „firmy” na wspólne oglądanie meczu quickballu. Raz na jakiś czas zamówił sobie dziwkę z agencji. Żył szaro, jak inni szarzy ludzie, ale im więcej mijało tygodni, tym bardziej on stawał się nerwowy. Wiedział, że osiągnął już ten czas, kiedy dni lecą z górki ku kolejnej akcji.

Gdy nadeszła wiosna, osiągnął apogeum bycia cieniem. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę, oczekiwał i przygotowywał się psychicznie. Wszystko i wszystkich widział drobiazgowo. Kiedy patrzył na zegarek, to prócz godziny dowiadywał się też o niedoskonałościach grawerowanego cyferblatu. A gdy zerkał na barmana, wiedział, z czego jest jego koszula i ile dni temu była prana. W nocy spał tylko po zażyciu proszków nasennych, a jak nie spał, to słyszał każdy szmer. Budził się rano i wiedział, jak działa automatyczny ekspres do kawy. Wiedział to tak dobrze, jakby sam go zbudował.

Tak mijały kolejne sekundy.

 

 

Pełnego ciepłego popołudnia, gdy lato było w zenicie, a Ribenn robił zakupy w centrum handlowym, jego komunikator znajomo zapiszczał. Zrobiło mu się zimno. Przystanął na chwilę, pozbierał myśli. Chwilę potem jego serce oszalało, a przypływ adrenaliny był jak morska fala.

Szybko dokończył zakupy i udał się do wyjścia. Przy automatycznym czytniku zakupów była tylko dwuosobowa kolejka (Ribenn był trzeci), a on myślał, że go szlag trafi. Nogi już chciały biec, a serce łomotało jak opętane i za nic w świecie nie mogło się uspokoić.

Zajechał jeszcze do domu, by zostawić zakupy. Potem, jak zwykle – po kryjomu – udał się do jednostki. Kolejne rzeczy wykonywał automatycznie; sprawdzał sprzęt, przymierzał uniform (tym razem niebieski i nieco przypominający skafander astronauty), studiował mapy miasta, czyścił broń (choć była idealnie czysta).

Nim się obejrzał stał już w desantówce, dzierżąc miotacz i wraz z innymi czekając na ogłoszenie, kto ma zginąć w tym roku. Jak zwykle było ciasno i jak zwykle trochę trzęsło przy starcie. Małą niespodzianką był fakt, że trochę spóźniali się z podaniem wyroku. Wszyscy, pełni napięcia, czekali. Z pewnością każdy z nich się pocił, oczywiście nie tylko z powodu gorąca.

W końcu usłyszeli:

-Wyrokiem Sądu Najwyższego karę śmierci poniosą wszyscy ludzie wierzący, wyznający jednego lub wielu bogów, także członkowie i guru sekt. Wszystkim Wykonawcom przysługuje czas od godziny dwunastej dnia dzisiejszego przez całą następną dobę.

Ribennowi ugięły się nogi, i gdyby nie trzymał się uchwytu zwisającego z sufitu, to z pewnością by usiadł. Wydawało mu się, że jego serce stanęło. Nie czuł go i nie słyszał przez dłuższą chwilę, ale zaraz potem rozłomotało się nieprawdopodobnie. Tu i ówdzie słyszał szepty, lecz nie obchodziły go one. Nic się nie liczyło. Ważny był tylko ten łomot i szum krwi w skroniach.

Jego emocjonalną zapaść przerwał Gren, który stał tuż obok niego. Nachylił się i powiedział:

-Widzisz, jakie masz szczęście, że jesteś Wykonawcą? Jesteś taki sam farciarz jak Johny – jego oczy śmiały się. Ust nie było widać.

-No – tylko tyle wydusił z siebie Ribenn. Uśmiechnął się niepewnie i pokiwał głową.

Przez resztę ich podróży był nieobecny. Nawet nieszczególnie szło mu myślenie. Właściwie, to nie wiedział, o czym ma myśleć. Jego umysł został gdzieś z tyłu i nie mógł go dogonić, nie mógł powrócić. Ribenn stał się figurą z lodu, i rzeczywiście zrobiło mu się zimno.

Gdy desantówka wylądowała pod jakąś katedrą, i wszyscy w potwornym zgiełku poczęli wysypywać się na zewnątrz, on nagle odzyskał panowanie nad ciałem i wybiegł także. Powrócił też do niego umysł, lecz gdzie był – trudno powiedzieć. Najdziwniejsze było to, że umysł Ribenna powrócił czysty, świeży i odrodzony, jakby otwarty. Biegło mu się lekko. Światło słoneczne było przyjemne, a powietrze – ciepłe. Podczas, gdy wszyscy popędzili w kierunku Domu Bożego, siać śmierć wśród wiernych, Ribenn wybrał przeciwny kierunek. Wbiegł w uliczkę między domami stojącymi naprzeciw katedry. Uliczka bardzo szybko stała się pusta.

Począł się modlić w strugach gorącego powietrza, spadających z przelatującej nad nim desantówki. Padł na kolana, i stało się cicho. Zdjął hełm, i stał się spokojny.

Podczas, gdy słowa modlitwy płynęły z jego ust, część jego świadomości znów się zastanawiała, czy masowe zabijanie jest sprawiedliwe. Odpowiedź przyniosły ręce, i wtedy zdał sobie sprawę, że wreszcie wszystko miało stać się sprawiedliwe. Ostatnie słowo odpowiedzi, którą dały mu ręce, miał wypowiedzieć palec położony na spuście.

I gdy padły z ust Ribenna słowa...

-... o modlitwę za mnie do Boga, Stwórcy naszego.

... Jego palec pociągnął za spust i Ribenn podziękował szczerze za Bożą Sprawiedliwość.

Stalowy pocisk przeszył jego czaszkę na wylot.

Edytowane przez wimmer
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.