Skocz do zawartości

panasmaras

Społeczność Astropolis
  • Postów

    2 146
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez panasmaras

  1. Śliczności! Genialna kolorystyka gwiazd (ta złota IC 166!). Tak pięknie wyciągniętej smugi LDN 1332-1334-1337 (tuż przy NGC 654) nie widziałem na żadnym zdjęciu. A i na LDN 1343 (prawy dolny róg zdjęcia) nabrałem ochoty - tylko czy to da się wyłapać wizualnie...?
  2. To jest LDN 864, niestety na szybko nie znalazłem odległości do niej. Ale znając numerek katalogowy, może ktoś odszuka tę wartość? Sama ciemnota jest widoczna w 10x50, zresztą - chyba już kiedyś o tym pisałem
  3. Aladin milczy i jedyne, co na szybko znalazłem to inne opisane zdjęcia. A z nich wynika coś następującego:
  4. Z szybkiego rzutu oka na Aladina i innych zdjęć wychodzi mi, że vdB 156 jest bardzo rozproszoną mgławicą wokół omikronu Andromadae (i nie ma jej w tym kadrze). Natomiast na zdjęciu masz wspomnianą LBN 462 (przy tej parce gwiazd w prawo w dół od centrum kadru) i LBN 461 (w lewej górnej części zdjęcia, przy najjaśniejszej gwieździe).
  5. Zagadka prosta dla kogoś, kto ma dzieci uczące się czytać i pisać. One naprawdę w ten sposób zapisują słowo "ryby"
  6. V. Sesja Przedostatnie zdjęcie z wpisu okołoaberracyjnego - to z kartą atlasu nieba - jest zupełnie nieprzypadkowe. Widać na nim dwa Messiery, które zwykle nie mieszczą się we wspólnym kadrze. Zwykle. Zwykle też podczas tak paskudnej tendencji pogodowej, przynoszącej chmury, deszcze i jeszcze więcej chmur z deszczem, nie zdarza się, by dwa serwisy pogodowe zaczęły zgodnie informować o możliwym wypogodzeniu. Jednak w zeszłą środę pobożne życzenie stawało się rzeczywistością i późnym popołudniem zdjęcia satelitarne pokazały wyraźną, zwartą chmurwę, którą wystarczyło przeczekać, by cieszyć się czystym niebem. Ruszyłem z domu jeszcze przed 21:00 przy pochmurnym niebie, ale miejscówka przywitała mnie iście gwieździstym sklepieniem. Szybko ustawiłem dwie lornety - tą drugą był Fujinon 10x50 - i skierowałem je na Drogę Mleczną. Po chwili zabaw z Altairem, zacząłem skanować co ciekawsze (czytaj: ciemniejsze) miejsca w Orle. “E” Barnarda wyskoczyła z miejsca, choć bardziej przypominała mętne rozlewisko niż jakąkolwiek literę (przy tej skali, zdecydowanie zabrakło kontrastu). Wielka Szczelina tuż na zachód odcinała się zupełnie nieźle, ale jeszcze lepiej widoczny był Barnard 140 wiszący nad δAql. Z kolei parę stopni na południe B138 zlał się z tłem, choć pobliska krawędź wyznaczana przez LDN 621 i LDN 624 była dość dobrze widoczna. Czarna Jaszczurka wyszła jednak później - przy nieco lepszej adaptacji dostrzegłem ją jako dość skromny rozmiarem, rozmyty ciemny łuk. Przesunąłem kadr jeszcze niżej. M11, która wyglądała jak mała gromada kulista, wspaniale zdominowała swoim czystym blaskiem szeroki pole, w którym można było wypatrzeć zarówno asteryzm Konika Morskiego, jak i wspaniałe przepylenia z Barnardem 103 na czele i wiszącym powyżej Dzikiej Kaczki ciemnym półksiężycem Barnarda 111 wraz z nieodłącznym B119a. Pod bieszczadzkim niebem, w lipcu lub sierpniu ten kadr zostawałby z pewnością na dłużej w głowie obserwatora. Mimo nie najlepszej przejrzystości udało mi się też dostrzec północną krawędź B312, obok której wisiały jasne M16 i M17. Kontrast obiektów położonych na południe od Tarczy niespecjalnie sprzyjał delektowaniu się obrazami, więc odnotuję tylko bezproblemowe dostrzeżenie M24, M22, M20, M21 i M8. Przeskoczyłem kawał nieba wyżej, dając się zaskakiwać szerokim późnoletnim kadrom. Niby wiedziałem, że mam się spodziewać szerokich ujęć, ale chyba nie byłem gotowy zobaczyć M71 w jednym polu z M27. Ba, można było tak ustawić kadr, żeby razem z oboma Messierami zmieścił się i Wieszak! Spore wrażenie robiły też wszystkie gwiazdy rysujące Lutnię, wraz z gromadą Stephenson 1 i Mgławicą Pierścieniową (M57). Ta ostatnia była widoczna jako niewyróżniająca się “gwiazdka” widoczna tylko zerkaniem, ale była! Po lekkiej korekcie ustawienia, bez problemu mieściła się w kadrze wraz z M56, mieszcząc nawet i Albireo (widoczne oba składniki). Zatrzymałem się jeszcze dłuższą chwilę na wspaniale prezentującej się Strzale, znów widocznej niemal w całości na tle granicy Wielkiej Szczeliny, z zagubioną gdzieś tarczką Hantli i małym złotawym kleksem Messiera 71. Powyżej nad Albireo znalazłem Wilczą Łapę, w końcu widoczną w całości, ale głośniejsze westchnienie wydałem z siebie, gdy w pole widzenia wpadła monstrualna plama Barnarda 144. Północna partia mgławicy była znacznie bardziej skontrastowana z tłem, ale w szerokim polu WX-a bez problemu można było prześledzić także niknące przepylenia na południe od Ety Cygni. Na tym kadrze zatrzymałem się na dłużej, bo naprawdę było na czym zawiesić oko. Nieco powyżej B144 ledwo majaczył delikatny ślad B145, a tuż obok po lewej pyszniła się prominentna kaskada gwiazd zakończona na południu gromadą NGC 6871. Kawałek na wschód równie piękne i wyraziście prezentował się wyciągnięty ślad LDN 864, widoczny tuż obok bladej literki “C”, zwanej Welonem. Przy okazji, oba obiekty bez problemu mieściły się w jednym polu z piękną, lekko ziarnistą gromadą NGC 6940 w Lisku. Teraz jednak wstyd mi, że zupełnie zapomniałem o gromadzie Ruprecht 173, która przecież jest idealnym celem dla kilkukrotnych powiększeń. Jeszcze wyżej Ameryka (NGC 7000) biła po oczach, dzięki czemu bez problemu dawały się wyłapać czarne perły Barnardów 353-352-356, aż po Kałamarnicę z Nurkiem (B361 i LDN 963). Wyjątkowo wyraźna była też plama LDN 974 wraz z nieco słabszą mgławicy LDN 989. Również większych trudności nie przysporzyła blada poświata Pelikana, widoczna po południowo-zachodniej stronie pięknej LDN 935. Podczas dalszego skanu, w pewnym momencie utworzył się przeciekawy kadr z Ameryką z prawej strony a gromadą M39 z drugiej. Świadomie zostawiając sobie Jaszczurkę na później, przeskoczyłem do Kasjopei. Zacząłem od Róży Karoliny (NGC 7789), której nie udało mi się rozbić na poszczególne słońca, jednak piękna była jej mgiełkowata miękkość. Kontrast w tej części nieba był zbyt słaby, by dostrzec nić LDN 1256-1257-1258, choć kilka kwadransów później jakieś niuanse tła dało się tam dostrzec. Za to sam w oko wpadł Stock 12, gromada jasna i wyraźna, ale nieczęsto chyba odwiedzana ze względu na niezbyt położenie gdzieś w niebie niemal niczyim, przy granicy małżonków Kasjopei i Cefeusza, nieopodal poletka ich córki. Zdjąłem Nikona ze statywu, bo Stock 12 uświadomił mi, że przyjemnie byłoby zupełnie bez celu pofruwać pośród cudownych pól gwiezdnych w zenicie. Nie odrywając oczu od lornety poskanowałem południową część Cefeusza, wpadłem na chwilę do Jaszczurki z jej pięknymi gromadami NGC 7209 i 7243, zahaczyłem o Barnarda 168, w którym wypatrzyłem obie Wstęgi, Północną i Południową, dofrunąłem do Barnarda 155 i wielkiego pyłowego łuku, który jest zwieńczony Barnardem numer 159 (tego ostatniego nie szukałem i nie dostrzegłem). Nie wiem nawet, w którym momencie odpuściłem szukanie obiektów, w którym przestałem się interesować tym, w jakim rejonie jestem i co wpada w pole widzenia. Po prostu przesuwałem kadry, czasem odwracałem się w inną stronę, co w okolicach zenitu tylko potęgowało zgubienie, ale nie o orientację na niebie w tym momencie chodziło, a właśnie o beztroski gwiezdny spacer. Zamiast identyfikować mgliste plamki, wpadające co i rusz w pole widzenia, zacząłem dostrzegać inny obiekt - Galaktykę utkaną z gwiezdnych pól, poprzecinanych wstęgami pyłowymi, gdzieniegdzie rozświetloną blaskiem jasnych mgławic i gromad gwiazd. I to była esencja tej sesji! Po powrocie na ziemię i ustatywieniu lornetki, znów wycelowałem w Kasjopeję, ledwo dźwigającą swoje szerokie “W” nad czubkami drzew. Pierwszym pojaśnieniem, który wpadł mi w oczy był blask gromady NGC 663. Ta prezentowała się pięknie zarówno solo, jak i z Chichotami i Stockiem 2. Tutaj można było cudować z kadrowaniem - do wyboru w polu widzenia z Gromadą Podwójną były i NGC 744 ze Stockiem 4, NGC 1027 z IC1805 czy Trumpler 2. Lepsze niebo pozwoliłoby pewnie też wyłowić pobliską NGC 957, lecz tym razem nie dostrzegłem jej śladu. Miałem też chrapkę na Melotte 20 i Messiera 34, ale Perseusz dopiero przedzierał się przez las. Spróbowałem też z nieco trudniejszymi obiektami, takimi, o których się nie myśli tworząc lornetki 7x50. Pierwszym celem z tej kategorii była galaktyka M51 - wyzerkana jako bardzo blade kółeczko. Nie dostrzegłem śladu NGC 5195, ale faktem jest, że cel wisiał nisko nad północno-zachodnim horyzontem, który w Blizinach jest mocno spaskudzony łuną od Gdańska. Łatwiej poszło z duetem M81-82. Wyraźnie było widać różnicę w rozmiarze, kształcie i jasności obu galaktyk. Jednak łowy w tej części nieba nie miały sensu, więc przeskoczyłem do Andromedy. M31 pokazała nieco ponad 2° dysku - ten w lepszych warunkach z pewnością byłby większy. Dość łatwo poszło mi z M32, natomiast M110 dopiero po pewnej chwili dała się wyzerkać. Próbowałem złapać też ślad struktury spiralnej (co widuję w 10x50), ale nie najlepsze niebo wygasiło krańce dysku Galaktyki Andromedy (co jest w tym przypadku kluczowe). Przeskoczyłem do Pegaza i Wodnika, gdzie z marszu wyłapałem dwie małe puchate kulki - M15 i M2, po czym zjechałem jeszcze niżej w poszukiwania Ślimaka. Po konsultacji z atlasem namierzyłem właściwy rejon, ale pojaśnienie mgławicy NGC 7293 nie bardzo chciało się pokazać. Przeskoczyłem do 10x50 i większy kontrast umożliwił wyłowienie planetarki z tła. Wiedząc dokładnie, gdzie szukać, spróbowałem jeszcze raz w 7x50. Tym razem, przy najuważniejszym zerkaniu na jakie udało mi się wysilić, udało się dostrzec bardzo subtelne i zupełnie bezkształtne pojaśnienie tła. Na samiućki deser zostawiłem sobie Jaszczurkę. Jej obie najjaśniejsze gromady, NGC 7209 i 7243 mignęły mi już wcześniej, ale poświęciłem chwilę próbując odczarować ich mgiełkowatość. Momentami miałem wrażenie, że w jaśniejszej NGC 7243 wybija się jedno czy dwa słońce, ale ogólnie żadna kaszkowatość nie dała się zaobserwować. Za to pięknie obie mgiełki wisiały między zygzakiem wyznaczanym przez wątłe ciałko heweliańskiej gadzinki. Jednak tym razem, głównym daniem konstelacji była piękna asocjacja Lac OB1, składająca się z kilkunastu białoniebieskich gwiazd szóstej i siódmej wielkości, które są rozrzucone na obszarze kilkudziesięciu stopni kwadratowych wraz z liczniejszymi, słabszymi siostrami. Ponaddziesięciostopniowe pole widzenia po raz pierwszy pozwoliło mi dostrzec całą grupę gwiazd, dając jeden z najpiękniejszych kadrów tej nocy. Choć LacOB1 widywałem już wcześniej, teraz był to dla mnie zupełnie nowy widok, jakbym obserwował nieznany mi wcześniej kawałek nieba. I jedyne tylko co mnie martwi to to, czy zobaczę ten widok raz jeszcze - bo WX 7x50 został najwyraźniej stworzony do delektowania się asocjacjami takimi, jak ta. Z zachodu zaczęły napływać chmury, definitywnie kończąc sesję. Zerknąłem jeszcze na kilka malowniczych kadrów, jak ten z M13 wychylającą się zza cumullusa czy bogate pola łabędziej szyi, po czym zwinąłem sprzęt ciesząc się w duchu, że przez tydzień użytkowania udało mi się go nie uszkodzić VI. Podsumowanie Szukam odpowiedzi na pytanie Wimmera. I prawdę mówiąc, kilka rzeczy przychodzi mi do głowy. Widoczność poszczególnych obiektów będzie zawsze ograniczona przez aperturę i powiększenie - i żadna jakość tego w większym stopniu nie zmieni. Nie sądzę, by - abstrahując od ceny - był to sprzęt dedykowany łowcom gromad, galaktyk i mgławic. Te zwykle zaprezentują się dość skromnie, choć zawsze sam obraz będzie najwyższej jakości. Co więcej, o ile Nikon WX 10x50 mógłby być moim jedynym sprzętem, o tyle 7x50 już niekoniecznie. Niedosyt podczas oglądania obiektów byłby jednak trochę za duży, o czym przekonałem się porównując choćby NGC 7789 w 7x50 i Fuji 10x50. Ale jest jeden obiekt, który WX 7x50 pokazuje w stopniu niezrównanym - Galaktykę. Ogromne pole umożliwia objęcie wzrokiem całej szerokości wstęgi Drogi Mlecznej (nie dotyczy Strzelca i Skorpiona ), pozwalając dostrzec jej misterną tkankę - i ciężko będzie znaleźć ten efekt w innej lornecie. A na pewno nie przy tej jakości obrazu i komforcie patrzenia. Siódemka WX przełamuje też najbardziej upierdliwą cechę lornet ze źrenicą 7 mm - daje szerokie pole. Jedyną znaną mi lornetą, która częściowo mogłaby dotrzymać kroku WX-owi jest wspomniany na początku tematu Sard 6x42, który również daje wspaniały skan pola, choć podejrzewam że różnice w korekcji gwiazd są większe (szczerze - nie pamiętam jak tam wyglądały okolice diafragmy). I jeszcze jedno - lorneta ze względu na swą źrenicę szczególnie będzie lubiła bardzo ciemne niebo. Beskid Niski i Bieszczady wydają się być sensownym minimum, ale gdyby tak mieć ten sprzęt na jednej z najlepszych miejscówek na świecie - La Palmie, Chile, RPA czy Mauna Kea? Podejrzewam, że łatwo zapomniałbym o wszelkich innych sprzętach stojących obok, niezależnie od ich apertury. Jakoś nietrudno jest mi się kompletnie rozmarzyć na samą myśl o zobaczeniu przez Nikona WX 7x50 cudów Skorpiona, Strzelca, Węgielnicy, Ołtarza, nie wspominając o Krzyżu czy konstelacjach Argo. Wracając jednak do pytania - czy cena Nikona WX 7x50 ma uzasadnienie? W tradycyjnym ujęcie - nie. Inna sprawa, że również lornetki kosztujące dziesięciokrotnie mniej nie byłyby uzasadnionym wydatkiem dla znacznej części z nas. Ale jeśli jest się miłośnikiem obserwacji dwuocznych i szerokopolowych, to w pewnym momencie przestajesz myśleć o cenie, a zaczynasz kombinować, jak na taką lornetę uzbierać, bo doświadczenie gwiezdnego spaceru, które daje Nikon WX jest po prostu niezrównane. Jeśli chodzi o mnie, jedyny dylemat jaki widzę nie brzmi - czy warto, tylko - jaką wybierzesz dla siebie źrenicę i powiększenie? Swoją drogą, mam trochę wrażenie, że Nikon WX to nieco inna kategoria produktu. Zwróćcie uwagę - na ile kupujemy w takich przypadkach użyteczny przedmiot (tu pomijam sprawę samej użyteczności hobby), a na ile kupujemy marzenie i kawał emocji. Montaże ASA sprzedawane są w zawrotnych cenach, a jednak się sprzedają. Kamery również nie należą do kategorii taniego sprzętu, ale się sprzedają. To są rzeczy, które uruchamiają wyobraźnię kupującego, przybliżają go do marzeń. I to chyba jest ten produkt właściwy. Przenosząc to na lornetki - ostatnio przypomniałem sobie sytuację ze Stężnicy: na jednym statywie wisi moja Tereska 22x85, a tuż obok - Nikon 18x70. Pierwsza z lornet ma lepsze osiągi, jeśli chodzi o zasięg i możliwości obserwacyjne. Druga za to oferuje takie widoki, że powoduje przyspieszoną akcję serca. Przez 85-tkę zobaczę słabsze obiekty, ale to przy 70-tce mam łeb w Kosmosie. I teraz wracamy do pytania - która lorneta jest bardziej użyteczna? Która przybliża do marzeń? Oczywiście można mieć różne cele. Można mniej lub bardziej romantycznie badać Kosmos (zmienne, komety), można ścigać się z samym sobą i możliwościami sprzętu. Można też chcieć się rozpłynąć w obserwowanej przestrzeni. Trochę jak z trzema osobami w górach - geologiem, ambitnym turystą nabijającym kilometry i punkty GOT i skrajnym romantykiem, który zatrzyma się na pierwszej polanie z widokiem i spędzi tam długie godziny. Nikon WX jest jak przypadek tej trzeciej postaci, romantyka, który wybrał się w Andy, ale ogląda je z dołu. Można popukać się w głowę - przecież mógłby wybrać się do lasu, bo tam też jest pięknie, a ile kasy w kieszeni by zostało. A jednak wierzę, że są osoby, które mogą zrozumieć chęć dalekiej wyprawy i obejrzenia Andów zaledwie od ich podnóży. Dlatego daleki jestem od patrzenia krzywo na osoby zainteresowane Nikonem WX. Cenowo wydaje się pełnym kuriozum, ale w praktyce - to jest sprzęt, który oferuje coś, za co być może warto zapłacić (przynajmniej jeśli ma się jakiekolwiek perspektywy na uzbieranie wymaganej kwoty). Oczywiście zawsze są jakieś alternatywy, mniej kosztowne czy stosunkowo niewiele ustępujące jakością. Są tańsze wyprawy górskie, są tańsze montaże niż ASA, są tańsze i wciąż świetne lornetki. Ale dopóki coś wyróżnia Nikona WX, zawsze znajdą się na niego chętni. PS Dziękuję Adamowi Jesionkiewiczowi i firmie Nikon Polska sp. z o.o. za użyczenie sprzętu do recenzji W A Ż N E !!!!111 Na koniec mały skandal: Nikon WX jest częściowo robiony w Chinach. Zapomnijcie więc o wszystkim, co przeczytaliście. Nie ma się czym podniecać
  7. Nic mi o nim nie wiadomo. Cholera, wiedziałem, że zapomniałem napisać o czymś, o czym mi się pomyślało. Fakt, nie dość że jest miejsce na odrośniki, to jeszcze obiektywy są dość płytko osadzone. O ile to jest zaleta przy soczewkach ocznych, o tyle obiektywy w podobnej sytuacji zwykle wołają o wsparcie... Natomiast do bocznych osłonek przekonać się jakoś nie mogę. Jeśli jakiejś słabiźnie wypowiadam wojnę totalną, wtedy przykrywam cały łeb kapturem lub kocem. Bo wbrew nazwie, światło boczne wpada nie tylko z boku
  8. No właśnie... Za tym, że to jest wina pryzmatów może świadczyć to, że tego typu spajki w lornetkach porro nie występują. Tyle, że znów - ze spajkami nr 4 (patrz: szkic) spotkałem się już w kilku dachówkach, ale takiego "igiełkowego słoneczka" wcześniej nigdzie nie widziałem. Za tym, że to nie astygmatyzm może też świadczyć to, że sam obraz gwiazdy był świetny, a aureola miała znacznie mniejszą intensywność.
  9. Wydaje mi się, że jak najbardziej możesz mieć rację. Podpiąłem spajki pod astygmatyzm, bo zwykle obie te rzeczy są ze sobą związane (tak mnie uczono ). Jeśli ktoś może zaproponować inne wyjaśnienie tego, co widziałem, chętnie czegoś się dowiem. Podkreślę tylko, że na szkicu ich moc jest przesadzona. Sama otoczka Altaira miała moc podobną do lekkiej poświaty, którą można obserwować, kiedy na niebo najdzie delikatny cirrus (ten w rodzaju "ej, czy mi się wydaje, czy jest jakiś lekki syf w powietrzu?"). Tyle, że zamiast mgiełkowatego halo, były igiełki. Taa, już czekam na komentarz: teleskopy rozbijają mgiełkowate gromady na pojedyncze gwiazdy, lornetki rozbijają halo na igiełki
  10. Jest, pisałem o tym w drugim wpisie (chyba pod koniec pierwszej strony).
  11. IV. Parametry i aberracje (jakie aberracje?) Po kilku dniach macania, dzielę się kolejnymi wrażeniami. Poza świetnym obrazem, robiącym świetne pierwsze wrażenie, lorneta ujmuje również wygodą użytkowania. Wysuwane muszle oczne (maksymalne wysunięcie 12,5 mm) pozwalają wygodnie oprzeć lornetę o twarz, a sporej wielkości okulary (jak na lornetę, bo przecież koledzy cyklopi obserwują przez znacznie większe słoiki) okazują się bardzo dobrze dopasowane, przynajmniej w zakresie rozrzutu twarzowego jaki dzieli facjatę Alice’a i moją Lorneta też jest bardzo dobrze wyważona i - jak Alice właśnie wspomniał - mimo swej wagi, pozwala na dość długie i komfortowe obserwowanie bez statywu. Oczywiście nie muszę wspominać, że ze statywem jest o niebo lepiej. Jeśli mówimy o komforcie, nie sposób nie zacząć od ER. Przyznaję się bez bicia, że nie zmierzyłem tej wartości, ale podawane przez producenta 17,7 mm wydają się być nieprzelukrowaną informacją. Dzięki płytkiemu osadzeniu soczewki ocznej, użyteczny ER oscyluje w granicach 14-15 mm, co można uznać za naprawdę dobry wynik. Ma to swoje przełożenie w kwestii roszenia optyki. Co prawda, na obserwacjach w polu byłem tylko raz przez 1,5 godziny, jednak nie miałem najmniejszego problemu z wilgocią. Wiem, że warunki nie były ekstremalne, ale i noc do suchych nie należała. Pozwolę sobie jednak na pochopny wniosek, że parowanie optyki będzie ograniczone, bo jest kilka dobrych powodów grających na korzyść obserwatora: - spory ER, który pozwala objąć ok. 90% pola nawet przy w pełni wysuniętych muszlach ocznych, - bardzo duża soczewka oczna (30 mm średnicy), - płytkie zagłębienie (ok. 3 mm) soczewki ocznej, dzięki czemu obserwator nie musi wtapiać twarzy w obudowę okularu, przyspieszając zaparowanie optyki. Patrząc na sprzęt, zadziwiająco skromnie przezentują się powłoki, nie wyglądające na zbyt intensywne. Porównując bezpośrednio odbicie swej facjaty w obiektywach WX-a i Fujinona 10x50, druga z lornet pokazała znacznie mniej odbicia. Nie będę udawał znawcy starszych czy nowszych technologii, niemniej ani razu nie odniosłem wrażenia, żeby owa “większa odbijalność” miała przełożyć się na transmisję inną niż idealna (oczywiście idealna na moje skromne oko - po prostu lepszej nigdy i nigdzie nie widziałem). Dla zaspokojenia emocji kolorystów uprzejmie donoszę, że w kolorach powłok dominuje lekko zabrudzona zieleń, nieco złamana żółcią, bez nadmiernego nasycenia. Za to gdzieś głębiej odbijał się piękny, soczysty cyjan, ale nie potrafię zidentyfikować, która to mogła być powierzchnia. Podobnie w powłokach soczewki ocznej widać niezbyt intensywną, nieco zabrudzoną zieleń z gdzieniegdzie przebijającą się magentą. Z kolei patrząc przez powłoki, widać absolutnie krystaliczne wnętrze Nikona, bez najmniejszych niedoróbek. O komforcie samych okularów pisałem, komfort ustawiania ostrości jest równie duży. Co prawda nie ma tutaj lekkości ostrzenia znanej mi z mojego starego Fujinona 16x70, ale opór okularów, początkowo jakby za duży, dość szybko ustępował i po pewnym rozruszaniu lekkie korekty dawały się wprowadzać z bardzo dużym wyczuciem, w czym z pewnością pomagają wygodne chwyty u dołu słoiczków. Źrenice wyjściowe nie wykazują żadnych ścięć. Co więcej, pryzmaty nie tylko nie ścinają nic z apertury efektywnej, ale i nie zaburzają kształtu widocznego krążka światła nawet przy sporym odchyleniu od osi optycznej, co może sugerować bardzo dobrą transmisję również na peryferiach obrazu. Czas na samo spojrzenie przez optykę. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy to niezwykła ostrość obrazu. Precyzyjny rysunek i plastyczność obiektów naprawdę robią wrażenie, a ich degradacja następuje w nieznacznym stopniu dopiero przy samej diafragmie. Dodatkowo ów świetny efekt potęguje niewielka wrażliwość na osiowe patrzenie. Oczywiście przy uważniejszym wejrzeniu okaże się, że najlepsze obrazy otrzymamy patrząc osiowo, ale jednocześnie jakość obrazu nie pryska jak bańka mydlana po odchyleniu oczu od centrum osi optycznej. Swoją drogą, żeby wypatrzeć jakieś dodatkowe aberracje, trzeba się naprawdę nieco powychylać, a te i tak specjalnie się nie narzucają. Zupełnie cukierkowo jednak nie jest, czego dowiedziałem się pod ciemniejszym niebem - o czym za chwilę. Aberracja chromatyczna w obserwacjach dziennych pojawia się w okolicach połowy promienia pola widzenia. Różnica między obrazami z WX-a a tymi, do których jestem przyzwyczajony polegała jednak na tym, że w Nikonie pojawienie się AC zdawało się nie wpływać w żaden sposób na ostrość obrazu (zwykle te dwie rzeczy są ze sobą nierozerwalnie związane). Na gwiazdach AC również się pojawiała - najjaśniejsze (Altair, Deneb) pokazywały jej ślad jeszcze w centrum, ale nieco słabsze, np. Terazed (2,7 mag) - dopiero w okolicach 40% promienia od centrum, najpierw bardzo nieznacznie, dopiero bliżej diafragmy mieniąc się w bardziej oczywisty sposób. Prawdę mówiąc, tu również nie przypominam sobie tak dobrze skorygowanego chromatyzmu w jakiejkolwiek innej lornetce. Nieco cięższymi testami są Księżyc i Słońce. Obie tarcze ustawione w centrum łapały nieco kolorowej obwódki, ale tylko przy nieosiowym patrzeniu. Ustawiając oczy idealnie w osi optycznej, obraz był pozbawiony wszelkich zafałszowań, przewyrazisty i przepięknie wyrysowany. Słońce - poza tym, że niezbyt wielkie w tym powiększeniu - prezentowało się naprawdę pięknie. Niewielka plama (AR 2680), która była widoczna w samym centrum tarczy pokazała pewne nieregularności. Biorąc pod uwagę jej skromne rozmiary kątowe, ostre wyrysowanie jej granic zrobiło na mnie spore wrażenie. Nie wiem, czy takie porównanie ma sens (biorąc pod uwagę rozstrzał cenowy między WX-em a jakąkolwiek inną lornetą o podobnych parametrach), jednak zaryzykuję stwierdzenie, że niejedna lornetka powiększająca 10-12x nie pokaże tyle detalu na Słońcu, co WX 7x50. Astygmatyzm również jest świetnie skorygowany, jednak na najjaśniejszych gwiazdach (tu znów Altair) pokazują się dość długie spajki, choć ich jasność jest na tyle słaba, że nie ma najmniejszych problemów ze znalezieniem właściwego punktu ostrości. Co ciekawe, sam Altair pokazywał kilka różnych oblicz zarówno w centrum, jak i bliżej diafragmy. Rysunek poglądowy dla lepszego zilustrowania wyglądu najjaśniejszych gwiazd. Intensywność spajków i innych wad jest nieco przerysowana, i bardziej ilustruje ich charakter niż jasność. 1 - standardowy obraz Altaira; 2-3 - próbując hiperprecyzyjnie ustawić ostrość i oko w osi, spajki się zmniejszają, czasem kosztem pojawienia się drobnej flary w środku; 4 - Altair bliżej diafragmy, pod miejskim niebem pokazuje wyraźne wąsy, im bliżej diafragmy tym bardziej łukowate; 5 - Altair w Fuji 10x50. Duże znaczenie miało też niebo - o ile zerknięcia miejskie (balkonowe) ujawniały 2-4 spajki (znacznie wyraźniejsze przy diafragmie), o tyle pod niebem ~6,0 mag Alfa Aquilae była otoczona wianuszkiem igiełek, czasem skupionych na wycinku koła, w zależności od odchylenia od centrum osi optycznej. Jednak nigdy nie udawało mi się tych spajków pozbyć do końca. Jednocześnie będący tuż obok Terazed był po prostu żółtawą kropeczką bez dodatkowych artefaktów. Tak więc skrajni esteci może będą zawiedzeni widokiem Pasa Oriona pod ciemnym niebem, jednak nie wiem, na ile te dodatki faktycznie przeszkadzają, jeśli się ich nie szuka, tylko zwyczajnie obserwuje. Porównując obraz gwiazd w centrum, w przypadku najjaśniejszych lepiej jednak było w Fujinonie 10x50. Jednak już w połowie promienia pola (abstrahując od rozmiarów tego pola w każdej z lornetek) Nikon wyraźnie wychodził na prowadzenie. Jeśli już mowa o samym wyglądzie gwiazd, nie sposób nie wspomnieć o ich rewelacyjnej kolorystyce. Gwiazdy w gromadzie Stephenson 1 w Lutni czy Omikrony Łabędzia urzekały swoim zróżnicowaniem barw, to było coś do naprawdę długiego smakowania. Tak więc, nie tylko w wielkich aperturach Kosmos zaczyna być kolorowy. W tych najmniejszych również! Płaskość pola jest na bardzo dobrym poziomie. Kręcenie okularami celem poprawy obrazu miało sens dopiero przy samej diafragmie, redukując AC czy astygmatyzm w bardzo niewielkim zakresie. W przypadku słabszych obiektów możemy w ogóle nie odczuć, że płaskość pola mogłaby być w jakikolwiek sposób poprawiona - w którymś momencie obserwacji, w pole widzenia wpadł satelita i pozostał idealnie punktowy aż do ścięcia przez diafragmę. Również dystorsja poduszkowa jest świetnie skorygowana - co prawda daje o sobie znać w przypadku bliżej położonych obiektów, np. krawędzi budynku oddalonej o kilka metrów (przy okazji - minimalna odległość ostrzenia to ok. 5 metrów), ale w miarę wkręcania okularów i ustawiania ostrości na dalsze plany, efekt poduszki stawał się bardzo delikatny, nawet przy samej diafragmie. Podczas skanowania nieba, ani razu nie doświadczyłem “zawijania pola”, efektu tak częstego w lornetkach o źrenicy 7 mm. Napisałbym też coś o komie, gdybym tylko ją zauważył. Jestem jednak przekonany, że ktoś kiedyś i ją zaobserwuje. Ostatnia rzecz, o której chcę wspomnieć to odblaski - patrząc się na Księżyc dało się dostrzec dwie symetryczne pary duszków (bliżej centrum duszek był mniejszy, nieco dalej - większy i bledszy). Odblasków mogących pochodzić od niedokładnego wyczernienia tubusów czy krawędzi soczewek nie dostrzegłem. Natomiast odblaskom gwiazd zapomniałem się przyjrzeć. Jednak te same się w oczy nie rzuciły, a mając do dyspozycji chwilę pod ciemnym niebem zwyczajnie ich nie szukałem (czytaj: straciłem głowę). Inna sprawa, że takie odblaski potrafią same dać znać o sobie (czym zaskoczył mnie mój Fujinon). WX tego mi nie zrobił. ... Nie wiem, czy korzystacie z takiego ustrojstwa, jak czytnik książek. Ja owszem, mam Kindle’a. Co Kindle dobrze robi? Tylko jedną rzecz - serwuje literki. Robi to na tyle doskonale, że zapominam o nim podczas czytania i wsiąkam w samą treść (zaznaczę, że zaliczam się do osób, które lubią macać książki, wąchać papier i czuć jego fakturę pod opuszkami palców). Nikon WX ma coś podobnego. Fajnie zauważyć, jak radzi sobie z wszelkimi aberracjami, niemniej jeszcze przyjemniej złapać się na tym, że zapomina się o lornetce, patrząc przez nią. Jeśli tylko mamy ją na statywie, wejście w obraz dokonuje się niemal z marszu. Obrazy dawane przez WX-a są naprawdę z cholernie wysokiej półki. Jeśli brakło Wam w tekście epitetów w rodzaju “nieskazitelny”, “nie do pobicia”, “wyjątkowy”, zrzucę to na karb zbyt małego (czytaj: żadnego) obycia ze Svarowskimi - bo a nuż któryś model depcze WX-owi po piętach? Inna sprawa, że do tak rewelacyjnego obrazu można się bardzo łatwo przyzwyczaić i przyjąć za normę. Żadna ze standardowych wad się nie wybija, a projektanci Nikona naprawdę wysoko postawili poprzeczkę dla potencjalnego konkurenta. Tak pełnego zatroszczenia się o obraz nie zdarzyło mi się widzieć nigdy. PS Gwoli uzupełnienia poprzedniego wpisu, dorzucę coś o sznureczkach od zaślepek. Choć początkowo były dość irytujące okazało się, że da się je sensownie ogarnąć, żeby ograniczyć ich siępałętanie. A wspominam o nich, bo chyba łatwo jest po ciemku założyć na tubus zaślepkę z pałętającym się w środku kulkowym ściskaczem i niechcący zarysować sobie obiektyw. Przy odrobinie autoupierdliwości da się to ogarnąć i wyrobić nawyki, które sprawiają wrażenie bezpiecznych dla optyki. Niemniej, od momentu wyobrażenia sobie opisanego wyżej zonka, musiałem zachowywać czujność przy zaślepianiu lornetki i wolałem nie pozwalać sobie nawet na odrobinę automatyzmu. Na poniższym zdjęciu opcja pozwalająca nie niepokoić się, czy zaślepki utrzymają się na miejscu. Podpowiedź? Wszelkie napisy "Nikon" na skajce muszą być ustawione poziomo, czytelnie
  12. III. Intermezzo - Nikon WX 10x50 w Stężnicy. W pewnej nienapisanej recenzji, Fujinon FMTR-SX2 10x50 miał być jak Bond, a ja - jak miss Monneypenny, która przy każdym kontakcie wzdycha “Oh, James…”. Taki zresztą miał być tytuł recenzji. Ale nie będzie. Bo mam nowego Bonda, Bourne’a, lub trzymając płeć we właściwym miejscu - nową boginię. Skoro temat pojawia się w wątku Nikona WX, wszystko wiadomo. Co prawda pamięć sprzed trzech miesięcy ma coś wspólnego z pewnym moskiewskim jesiotrem, ale spisuję to, co pamiętam. Mamy więc 19 maja 2017, kiedy na zlocie w Stężnicy niejaki @Marcin_G, przedstawiciel Nikona, przerywa swą prelekcję przez dzwoniący telefon, a głos w słuchawce mówi mu, że Nikon WX, sprzętowa atrakcja zlotu, jedzie już z Warszawy. Zanim dojedzie, minie trochę czasu, i właśnie czas dotarcia wpłynie na nie do końca pozytywnie na pierwsze wrażenie. Nikon WX ląduje na statywie dobrą chwilę po zachodzie słońca. Wstężniczka (osada domków w ośrodku Natura Park) dobrą godzinę temu zgubiła nasycone słońcem barwy, a teraz przez sepie i ochry zanurza się pochłaniającej świat umbrę. Ostatnie jaśniejsze miejsca do wypatrzenia są już tylko na horyzoncie, reszta gubi kontrast i odchodzi powoli w ciemność. Gabrów Wierch, jedyny sensowny obiekt do obserwacji jest zasłonięty przez domek. Marcin obchodzi się z lornetą jak z jajkiem, a kolejka powoli się przesuwa. - No, fajnie - można usłyszeć raz po raz. Prawdę mówiąc, w tych warunkach niewiele więcej daje się powiedzieć. Widok znad ośrodka na dolinkę Stężniczki, w oddali - Gabrów Wierch. Kiedy kolejka topnieje do końca, dostaję tyleż ostrożne co niechętne pozwolenie na przesunięcie lornety ze statywem na drogę, skąd widać Gabrów Wierch. Teraz jest znacznie lepiej - obraz jest świetny, przestrzenny, ostry po krawędź - jak w Fujinonie, choć oczywiście z większym polem. Wynoszę znacznie lepsze wrażenia, niż z pierwszego spojrzenia, choć niespecjalnie czuję się powalony na kolana. - I jak ten Nikon, Staszku? Bo wiesz, na moje jakoś bardzo dupy nie urywa. Fajny, ale oczekiwałem czegoś więcej. - No ja też jakoś niespecjalnie zauroczony. No właśnie niby fajna lorneta, ale na razie jakoś nie mam na nią ciśnienia. Na szczęście, tak naprawdę Staszek ma ciśnienie, na tyle spore, żeby następnego dnia wyciągnąć WX-a na ekskluzywne macanie koło naszej chatki. Nikon trafia w nasze ręce wczesnym popołudniem, przy dobrym świetle. Przy takim, które mówi o wszystkich lornetkach, że są super. Mamy do porównania Nikona Monarch HG 8x42 i Fujinona FMTR-SX2 10x50, więc może coś da się stwierdzić. Przygotowujemy stanowisko przed domkiem. Kuferek, sugerujący znacznie większy sprzęt, wydaje się dobrze chronić dwururkę. Zanim lorneta wyląduje na statywie, trzaskam jej garść zdjęć. Wzornictwo Nikona jest całkiem niezłym przykładem, że pewne idee nowoczesnego projektowania interface’ów można zastosować w świecie rzeczywistym. Choćby sam uchwyt - potężny, spajający mostek z góry i dołu, od razu mówi wyraźnie użytkownikowi, żeby nie brał sprzętu lekką ręką. W końcu trzydzieści tysi piechotą nie chodzi. W ogóle, Nikon ładnie połączył pancerność z luksusem - pokazuje, że sprzęt wymaga pewnego chwytu, ale nie zapomina, że ma też cieszyć i oczy, i opuszki palców. Jednocześnie owa pancerność daje nadzieję, że lorneta wiele wytrzyma - bo raczej nie kupimy zamiennika, jak nasz egzemplarz po trzech latach się zmechaci. Korpus jest bardzo przyjemny w dotyku, jego środkowa część pokryta jest jakimś tworzywem(?) z fakturą skóry - cokolwiek to jest, daje pewny chwyt. Bo owszem, w ograniczonym czasie da się tym potworkiem obserwować z ręki. Ponad dwa kilo wagi robią swoje, ale też powiększenie 10x nie wymaga nie wiadomo jakich umiejętności zastygnięcia, by cieszyć się całkiem stabilnym obrazem. Do strony mechanicznej nie można się przyczepić. Opór i gibkość spotkały się w doskonałym punkcie, nie ma więc żadnego siłowania się ze sprzętem, ani żadnych luzów. Okulary wysuwają się płynnie, a w dostosowaniu właściwej pozycji oczu pomagają kilkustopniowe wysuwane muszle oczne (o ile dobrze pamiętam, między maksymalnym i minimalnym wysuwem, są trzy przystanki). Dla mnie, osoby obserwującej bez okularów optymalne jest wysunięcie muszli “o jeden ząbek”, dzięki czemu nie tracę nic pola, a unikam fasolkowania i stresu, że posmyram soczewkę oczną swoimi rzęsami. Sam ER jest komfortowy na tyle, że zapewne obserwatorzy w okularach go docenią. Na czas dziennych testów, do wzrokowej dyspozycji mamy grzbiet z polaną, na której hasają konie. Grzbiet wieńczy grzebień świerków, i na ich gałązkach doszukuję się aberracji chromatycznej, ale z przemizernym skutkiem. Obraz jest niesamowicie ostry, a wady optyczne nie bardzo chcą się ujawnić. Konie, płoty i zagajniki wyglądają niezwykle naturalnie, nie dopatruję się cienia fałszu kolorystycznego w tym obrazie. Dystorsja poduszkowa zdaje się być świetnie kontrolowana, podobnie jest z każdą inną aberracją - bez szukania na siłę tych wad po prostu nie ma. Aberrację testujemy również na innym płocie, w który wplatają się trawy i krzewy podświetlone od tyłu. Obraz jest arcyklarowny, a jedynym rozczarowaniem jest mój wspaniały dotąd Fujinon. Zarówno pod kątem ostrości, jak i aberracji. No dobra, ta druga nigdy nie było najmocniejszą stroną małego Japończyka, ale też nigdy nie dokuczała. W bezpośrednim porównaniu Fuji nie zostaje daleko z tyłu, odstaje wręcz nieznacznie - ale jednak. Największa różnica jest jednak w samej ostrości - Fuji nie daje tej żylety ani na końskich grzbietach, ani na belkach czy świerkach. Niby jest dobrze, ale jednak jakieś szkło po drodze zamula. Co więcej, między Fujinona a Nikona WX wpycha się Monarch HG, któremu bliżej do WX-a. Najpiękniejszy w tym wszystkim jest jednak oddech wielkiego pola. Zanurzenie się w obrazie, w innej rzeczywistości. Niby znam to z Naglerów czy Ethosów, ale jednak jednooczność jest umowna, a dwuoczność przenosi nas w inną rzeczywistość jakby bardziej… prawdziwie. Nadchodzi wieczór i na niebie zapalają się pierwsze gwiazdy. Wysoko świeci Arktur, ale ja celuję w Izara, jasną gwiazdę trzeciej wielkości. Jego jasność zdaje się być idealna o tej porze wieczoru, żeby sprawdzić, czy dumne zapowiedzi “obraz ostry po samą krawędź” dają się obronić. Cóż - dają, bez dwóch zdań. Nie przypomnę już sobie, czy przy samej diafragmie, do której musiałem się odchylać(!), Izar pokazał śladowy astygmatyzm czy nie pokazał go wcale. Zapamiętałem tylko, że "super obraz ostry po same brzegi" przestał być pustym hasłem marketingowym. … Przychodzi w końcu Marcin_G z zamiarem zepsucia zabawy. - Biorę lornetę na przełączkę, będzie tam do dyspozycji. Czas więc się zebrać na obserwacje. Przebieranie w termiczne gatki i pakowanie szpeju do aut zajmuje jakieś dwa kwadranse. Jesteśmy na górze, gdy zmierzch astronomiczny już trwa. Szybko zakręcam się przy Marcinie i dyskretnie porywam WX-a, nim kuferek zdąży spocząć wszystkimi czterema kopytkami na stoliku turystycznym. - Marcin, nie mówi nikomu, że ją już wyciągnąłeś, dobra? Wyobrażam sobie, że Marcin uśmiecha się pod nosem, bo przecież nie widzę rysów twarzy w tej ciemnicy, ale z tonu odpowiedzi jasno wnioskuję, że nieco się uśmiał. Zanim ściemni się do końca, wybieram jakiś wygodny asteryzm i wpatruję się w słabe gwiazdki. Przeskakuję do wiszącego obok Fujinona i porównuję. Niby to samo jest w mojej lornetce, ale bez tej ostrości i kontrastu. Niby podobnie, na granicy identyczności (oczywiście oprócz wielkości pola), ale jednak te najsłabsze gwiazdki są bardziej oczywiste w Nikonie, a całość nieco ostrzejsza. Teoretycznie, różni je tylko suma małych detali, ale w praktyce nie mam najmniejszej ochoty mówić nieuniknionego “WX już wisi, kto chce?” - choć Fujinona na wygodnym żurawiu mam przecież na wyłączność. Kilka różnych kadrów potwierdza, że Nikon pokazuje Kosmos bliżej, lepiej, ostrzej, bardziej kontrastowo. Jeśli do tej pory Fujinon dawał mi wrażenie “no-glass” (braku szkła), tak od dziś po raz pierwszy mi go nie dostarcza. 66-stopniowe pole, dotąd spore, od dziś dusi. Nikon ze swoimi 10° pola rzeczywistego trochę przeraża, trochę każe od nowa spojrzeć na pewne kadry, tworzy też zupełnie nowe. No bo czy widział ktoś z Was całą Lutnię w jednym kadrze, od Epsilonów po Sulafat? M10 i M12 w Wężowniku zawsze mieściły się w polu standardowej 10x50, ale teraz mają naprawdę szeroki oddech - i takie oglądanie jest niezwykle komfortowe. Celuję w Tarczę. Kłębowisko pyłów nie ma jeszcze kontrastu głębokiej nocy, ale czuję już posmak, jakie wspaniałe kadry czekają na szczęśliwego obserwatora pod ciemnym niebem. Skaczę chaotycznie od Messiera 24 po Wieszak, łapiąc zupełnie nową perspektywę dla dobrze oswojonego kawałka nieba - wszystko wygląda jak w powiększeniu siedmiokrotnym, bo coś tego zapasu pola zbyt dużo. Minuty w niebie mijają szybko. Pojawiają się pierwsze chmury i z każdą chwilą pochłaniają coraz więcej gwiazd. Prognoza sprawdza się zanadto dobrze, wiem już, że nie będzie mi dane tym razem obejrzeć kłębów pyłowych między Orłem a Jaszczurką. Łapię tylko ślad najwybitniejszych Barnardów - 168, 361 czy pyłów wokół Ameryki Północnej. Ostatnie kadry, jakimi chcę się nacieszyć, to przebogate pola Łabędzia, po obu stronach Sadra. Do takich kadrów został Nikon stworzony. Czuję się jak mały chłopiec, którego wujek Neil zabrał na wycieczkę i pozwolił spojrzeć przez okno zarezerwowane dla najbardziej śmiałych pilotów. Jestem w kosmosie i mogę fruwać między gwiazdami. To jest prawdziwy spacewalk. Czy nie właśnie tego chciałem się spodziewać po Nikonie WX? Podsumowując, Nikon WX 10x50 rozbija bank. Dosłownie i w przenośni. Cena sprawia, że już samo spojrzenie przez wypożyczoną lornetę staje się luksusem, a posiadanie - mrzonką. Sensowność takiego zakupu jest bliska zerowej. Co nie zmienia faktu, że gdybym miał wolne 30000 zł, po prostu bym ją kupił. Być może nie dałaby mi pełnej satysfakcji wiosną, kiedy królestwo galaktyk Lwa i Panny schowa się za ograniczenia apertury i powiększenia. Ale byłbym gotów zapomnieć o wiośnie, jeśli lato i inne pory roku z bogatą Drogą Mleczną miałyby mi wszystko wynagrodzić w takim stopniu, jakiego przedsmak miałem w Bieszczadach. Na koniec dobra rada: jeśli lubicie swoje lornetki, a nie macie luźnych 30000 zł, lepiej zapomnijcie o WX-ie. Sam miałem do tej pory komfort spoglądania przez świetne lornetki, od których mogłem wrócić bez żalu do swoich dwururek. Teraz tego komfortu nie mam. Powiem więcej, wciąż się nie ocknąłem. Wad raz zobaczonych w Fujinonie, nie umiem odzobaczyć. W wąskim polu 66° jest mi duszno i jakoś nie potrafię zapomnieć tamtej przestrzeni. Wciąż twierdzę, że Fujinon to świetna lornetka, ale poza “świetna” już nie wychodzi. I na sam koniec wszystkiego, wciąż jestem jak ta Monneypenny, ale Bonda gra już ktoś inny.
  13. Faktycznie, obudowa korpusu DO Titanium nie należy do najpiękniejszych, natomiast same modele 10x42 i szczególnie 8x42 mogę z czystym sumieniem polecić. Jakość obrazu w centrum jest zauważalnie lepsza niż w Nikonie Ex czy Kamakurze, kolorystyka znacznie naturalniejsza (zażółcenia w każdym razie nie dopatrzyłem się). Co do muszli ocznych, warto upewnić się, że kupujesz z miękkimi (jest jeszcze na rynku starsza wersja, ze sztywnymi - i tych radzę się wystrzegać). Można wtedy przyjemnie przylepić je do oczodołów lub bezproblemowo wywinąć. Oj, jest zażółcenie i to dość wyraźne
  14. Tam jest urwany dźwięk, ale zakładam, że dla większości filmik i tak będzie zbyt długi, by obejrzeć
  15. Wieszam ją na Sliku 700DX, który zwykle dźwiga moją pięciokilową 22x85. Tak więc przesada nie jest potrzebna Jeśli tylko będzie niebo, z pewnością tak zrobię Jest spore prawdopodobieństwo, że będę ją miał za tydzień w Bydgoszczy. Do oglądania takich obiektów, w większości przypadków lepiej się sprawdzi 10x70. Tutaj chyba bardziej chodzi o przestrzeń. Oczywiście o widoczności obiektów mam nadzieję napisać. Co do apertury efektywnej - oczywiście tak, ale transmisji nie ocenię (poza opisem wrażeń). Co do trzymania w zamknięciu - ja myślę odwrotnie. Obserwowałbym jak najwięcej, żeby koszt się szybciej zwrócił Chałupniczo pewnie tak, choć prędzej dwucalowe. Przy okazji sprawdzę, może da się takie zamocować na obiektywach.
  16. II. Dekartonizacja i pierwsze światło W kategorii “wielkości i ciężar paczki a lornetka 7x50”, Nikon WX bije wszystkich na głowę - 7,4 kg wagi pakunku o rozmiarach 48,5 x 27,5 x 27,5 cm. Za podwójnymi ściankami z tektury, spoczywa sobie aluminiowa walizeczka - również spora i solidna. Dołączony jest do niej pasek, ale wątpię, czy potencjalny kupujący powierzy lornetę dwóm metalowym oczkom przymocowanym do boku walizki. Rączka wygląda za to pewnie, i niech to ona będzie tą odpowiedzialną. W środku, oprócz samej lornetki, spoczywają trzy rzeczy - pasek na szyję (cha! cha!), uchwyt, będący jednocześnie złączką statywową (na klasyczne ćwierć cala) i instrukcja obsługi w siedemnastu językach, w tym po polsku. Przeczytałbym ją, ale wiecie - płeć zobowiązuje. Przeczytam, jak lornetka się uszkodzi. Wyściółka walizki jest tak wyprofilowana, żeby dobrze trzymać sprzęt zarówno w formie wolnostojącej, jak i z założonym uchwytem. W tym drugim wariancie domykanie wieczka robi się nieco oporniejsze, ale zakładam, że jest to wkalkulowane w klauzulę “normalne użytkowanie”. Pierwsze spojrzenie na samą lornetkę naprawdę cieszy oko. Od razu widać, że kompromis w doborze materiałów i jakości wykończenia nawet przez chwilę nie były brane pod uwagę, a lorneta od razu powiadamia użytkownika o swojej solidności i dopracowaniu. Metalowe tubusy pokryte są półmatową, przyjemną w dotyku farbą, a środkowa, chwytna część - tworzywem ze skóropodobną fakturą. Wiem, że za takim opisem może się również kryć siedzenie z autobusu Ikarus (gimby nie znajo), ale uwierzcie - pierwsze spojrzenie i przemacanie Nikona WX zagłuszy u nabywcy lwią część wyrzutów sumienia spowodowanych odciążeniem konta o sklepową wartość lornetki. I to jeszcze przed pierwszym spojrzeniem przez dwururkę. Być może w tym miejscu część z Was oczekuje odniesienia się do nietuzinkowych gabarytów WX-a, których raczej spodziewalibyśmy się po lornecie 20x80 niż 7x50. Cóż, faktycznie najmłodsze dziecko Nikona jest na tyle sporym kawałem sprzętu, żeby podskórnie kłócić się z przechowywanym w Sèvres wzorcem 7x50 czy 10x50, jednak oswojenie z jego gabarytami nie zajmuje szczególnie wiele czasu. - zdziwienie w rodzaju “wooow, ale kobyła” traktuję w tych samych kategoriach, jak pierwsze spojrzenie laika na ośmiocalową Syntę (“wooow, stary, normalnie habla masz w domu!”). Sam jesteś stary Nietypowość sprzętu za to z pewnością podkreślają założone na obiektywy i okulary materiałowe, skóropodobne zaślepki, które kojarzą mi się z czepkiem dla jakiegoś oswojonego, drapieżnego ptaka. Sznureczki trzymają zaślepki jako komplet, a zaciski na nich i mały karabińczyk pozwalają je dopasować czy uwolnić od siebie nawzajem. Czas na pierwsze spojrzenie, a to jest wyjątkowo przyjemne. Jest ostro, jest kontrastowo, jest świetna transmisja. Lornetkę trzyma się bardzo dobrze, mimo swej wagi, a siedmiokrotne powiększenie nie sprawia najmniejszego problemu z uzyskaniem stabilnego obrazu z ręki. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że pewny chwyt zapewnia cena, która dociska palce obserwatora bez udziału jego świadomości - i nie zamierzam się z tym zdaniem kłócić. W każdym razie, nie widzę potrzeby przesmarowania sobie opuszka co drugiego palca klejem typu Kropelka. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem WX-a w Stężnicy, dodawany do niego uchwyt (złączka) był pierwszą rzeczą, która nie tylko utwierdziła mnie w solidności sprzętu, ale jednocześnie zdawała się mówić “nie lękaj się” . Jednak mając okazję przytwierdzić go samemu - nie powiem, zadrżała mi ręka. Uchwyt od środka wyściełany jest pianką, dzięki czemu zaciska się wokół prętu mostka pewnie, jednocześnie go nie zarysowując. Ale całość trzyma zwyczajnie wyglądająca śruba. Niech Moc będzie z jej gwintem! Pierwsze ustabilizowane dzienne spojrzenie potwierdza zarówno pierwsze zerknięcia jak i górę pozostałych oczekiwań. Obraz jest przeostry, kolory bardzo naturalne, przestrzeń plastyczna a i głębia ostrości również niczego sobie. Na świetnie skorygowane wyglądają też dystorsja poduszkowa i płaskość pola, dająca ostrość po diafragmę. Jedynym odstającym parametrem jest aberracja chromatyczna, która świetnie skorygowana w centrum, daje o sobie znać kolorowymi obwódkami mniej więcej od połowy promienia pola widzenia. Co ciekawe, choć zbliżając się do skraju pola widzenia, zauważalność barwnych konturów rośnie, towarzyszy temu naprawdę niewielki spadek ostrości. Ale tym, co WX ma najpiękniejsze - jest pole. Lornetki 7x50 zwykle dają ładny, kontrastowy obraz, okupionym jednak perspektywą studni. Tutaj - muszę się lekko odchylić, by zobaczyć diafragmę. Pole jest nieco węższe, niż zapamiętałem je sobie z modelu 10x50 i wydaje się oscylować w granicach 76-78°. Jest to wynik w zasadzie niespotykany, szczególnie w odniesieniu do lornet ze źrenicą 7 mm. I to właśnie ta szerokość spojrzenia jest największym argumentem WX-a. Dwa dni temu w Patagonii (nigdy mnie nie znajdziecie!) miałem też dosłownie kilka minut na spojrzenie na wschodzący między chmurami Księżyc. Mimo znacznej fazy, Srebrny Glob wyglądał bardzo plastycznie. Nawet z ręki było widać parę największych kraterów, ale urok tego spojrzenia zasadzał się na szerokiej perspektywie, zawieszeniu naszego satelity pośród podświetlonych chmur, które tworzyły piękną perspektywę widoku. Już to krótkie spojrzenie zdawało się mówić, że w tej lornecie nie masz koncentrować się na poszczególnych obiektach. Masz czuć przestrzeń - a tę Nikon WX daje Ci na dłoni. tl;dr
  17. Okolica Kutna nocą jest wprost cudowna. Deszcz zacina, więc cały świat (poza przydrożnymi drzewami) zlewa się w ciemnoszarą masę, w której raz na jakiś czas mignie kątem oka budynek wycięty przez łunę, której bezpośredniego źródła jakoś nigdy nie widać. Rejon wygląda na niezamieszkały i zaświetlony jednocześnie. Geograficzny środek Polski urzeka geometrią. Drogi do bólu proste, zakręt zdarza się raz na parę minut - a może rzadziej? Wyobrażam sobie, że czasem któryś z mieszkańców tych okolic wrzuci na fejsbuka selfie z zakrętem i oprócz polubień, zbiera pełne zazdrości komentarze w rodzaju “Aaaach, skręcałbym!”. Wiatr z deszczem robią próbę generalną najbardziej mokrej odmiany jesieni, tej zupełnie nie-złotej, ale jakże polskiej. Żeby znaleźć się w takim miejscu i takiej chwili celowo, trzeba mieć naprawdę dobry powód. Mój był więcej niż dobry. Dwa dni wcześniej niespodziewanie odzywa się do mnie Jesion. Pyta czy mam czas na jakąś pisaninę - w zasadzie to nie mam. Ale kiedy pada hasło “WX”, czas się zawsze znajdzie. Pierwszym problemem na jaki napotykamy, jest obawa przedstawiciela firmy Nikon na wysyłkę lornetki kurierem. Szybko jednak dogadujemy się z Adamem na spotkanie gdzieś w połowie drogi między Trójmiastem a Warszawą. Jeszcze nieco później okazuje się, że udostępniony do zrecenzowania egzemplarz to 7x50. Prawdę mówiąc, liczyłem na zobaczenie się z modelem 10x50, w którym jestem beznadziejnie zadurzony od zlotu w Stężnicy. 7x50 nieco studzi mój zapał, gdyż żadna lornetka o tych parametrach nigdy trafnie do mnie nie przemówiła. Ale kilka godzin jazdy autem dają czas na znalezienie powodów, by myśleć inaczej. Być może nigdy nie chodziło o niewłaściwe powiększenie, mogło natomiast rozbijać się o wąskie pole widzenia, które cechuje ogromną większość lornet 7x50. Co do samego poweru, problemu być nie powinno. Po pierwsze, jeśli mam okazję, chętnie sięgam po 8x30 lub 8x40/42. Lubię przegląd pola w tej skali i potrafię na dłuższy czas zawiesić się w ten sposób. Po drugie, Sard 6x42. Legendarny kloc pamiętający Drugą Wojnę Światową, pancerny (jeśli nie przeciwpancerny), ciężki, przestarzały - a mimo to wciąż doskonały. Lornetka, która pod dobrym niebem robi kolosalne wrażenie swoją transmisją i niebanalnym, 70-stopniowym polem widzenia. Doskonały sprzęt pod ciemne niebo. Tak więc - teraz jest realna szansa, że pewna lornetka 7x50 przemówi do mnie. Ma na to nieco ponad tydzień Spis treści: II. Dekartonizacja i pierwsze światło III. Intermezzo - Nikon WX 10x50 w Stężnicy IV. Parametry i aberracje (jakie aberracje?) V. Sesja i podsumowanie
  18. Kilka. Tiaaa... @ancientcdr, przekop dział "Obiekt Tygodnia". A jak Ci mało, zajrzyj jeszcze tu: http://astronoce.pl/inne.php?id=19
  19. Też to miałem. Prawdę mówiąc, wciąż mam, odkąd zrobiłem "najgłupszą" rzecz w swoim życiu - wybrałem się na La Palmę. I żadna przejrzystość w Bieszczadach tego nie zmieni (chyba, że wywieje atmosferę ). Z czasem, nauczyłem się wykorzystywać takie warunki, jakie dają - i cieszyć się tym, co jest. A jeśli niebo jest lepsze, niż na twojej miejscówce (a w pierwszą stężnicką noc było), to już warto przesiedzieć do rana
  20. Co do kontekstu, podałem tylko przykład, w którym tekst "przeszkadzacie, idźcie stąd" miałby uzasadnienie. Nie twierdzę, że tak było i sam nie mam na myśli żadnej konkretnej sytuacji. Po prostu wyobraziłem sobie taką. Co do integracji - nie, Wimmerku, integracja mi nie przeszkadza, a czasem wręcz bardzo ją lubię. Niemniej, jestem raczej zwierzęciem kameralnym, dzięki czemu mało mnie widywaliście na pierwszych stężnickich zlotach, gdyż gdzieś-tam-na-końcu zabunkrowaliśmy się z Jankiem (który też woli spotkania w kameralnym gronie). Zresztą, i w roztockiej trollowni raczej rzadko bywałem. Tak już mam. Co do samych zlotów, mają one na szczęście na tyle luźną formułę, żeby każdy znalazł tam coś, czego szuka. Ktoś poszuka integracji, ktoś inny będzie gonił za sprzętem, a jeszcze ktoś całe dnie będzie łaził po górach. Przerabiałem wszystkie te klimaty, w zależności od tego, czego brakowało mi najbardziej. Ostatnio jednak wracam powoli do tego, co mnie urzekło w pierwszym Jodłowie (2009) - miks wszystkiego, ale jednak z nastawieniem na astro. Dlatego integrację zwykle zostawiam sobie na dzień lub niepogodę, a w nocy, jeśli jest niebo - żal mi tego nie wykorzystać. Bo jak by nie było, to właśnie gapienie się w gwiazdy było powodem, dla którego stałem się częścią tej społeczności. Poza tym, zloty są najczęściej 5° na południe od moich miejscówek, do tego niebo ciemniejsze niż zwykle... i jak tu balować?
  21. panasmaras

    Messier 29

    Zdecydowanie tak. Pyły w tym rejonie powodują osłabienie jasności obserwowanej M29 aż o 3 magnitudo. Z inszych ciekawostek - to maleństwo ma moc promieniowania porównywalną z przeciętną gromadą kulistą
  22. Tutaj niewiele mówisz o kontekście. Równie dobrze mogę sobie wyobrazić sytuację, kiedy część ludzi na zlocie chce poobserwować, a część przychodzi do teleskopów z piwkiem, już wyraźnie rozbawiona. W takiej sytuacji sam bym pogonił (taki wredny jestem). Ale to nie jest zerojedynkowe. Można sobie czasem miło pomilczeć razem na obserwach i tylko raz na jakiś czas odezwać się do kolegi. Można nie odezwać się wcale, ale czerpać przyjemność z samej obecności drugiej osoby.
  23. Przynajmniej taki, że dalej uprawiasz swoje niszowe hobby, ale masz namacalny dowód, że takich dziwaków jest więcej i nie jesteś sam
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.