Każdy, kto parał się astrofotografią dobrze wie, że im mniejszy obiektyw, mniejsza ogniskowa tym mamy łatwiej. Ja z kolei od dawna wyznawałem zasadę, że astronomii liczy się rozmiar. Im większy tym lepiej. Zasada ta oczywiście sprawdza się w astronomii profesjonalnej, gdzie zależy nam, aby sięgnąć jak najdalej, ale w astrofotografii nie koniecznie.
Przekonałem się o tym na własnej skórze kupując Newtona 250 mm. Po wielu bolesnych próbach (mimo, że sprzęt był bardzo przyzwoitej jakości) odpuściłem i przesiadłem się na refraktory (też raczej spore, ale bez przesady:102 i 130mm), z czego jestem bardzo zadowolony. Nadal doświadczam tego, że refraktor 102 jest znacznie przyjemniejszy w "obyciu" niż ten 130mm. Tymczasem, robiąc porządki na strychu znalazłem radziecki teleobiektyw Jupiter (rocznik, coś około 1970) o wartości rynkowej szacowanej na 20 zł. Niestety miał gwint M39 (do aparatu Zorka 4). Udało mi się "ukręcić" końcówkę i wcisnąć w pierścień z gwintem M42- w sam raz do kamery. Na dodatek, po sprawdzeniu backfocusa okazało się, że i koło filtrowe się jeszcze zmieści, tak więc zmontowałem całkiem fajny setup do szerokich pól. Na wszelki wypadek, aby wyeliminować aberrację chromatyczną postanowiłem przetestować go w wąskim paśmie Ha. A i pogoda w niedzielę okazała się łaskawa więc wypaliłem 20 klatek po 600 sek. Efekt może i nie rewelacyjny, gwiazdki trochę "lecą" w narożnikach ale muszę przyznać, że tak bezproblemowej sesji dawno nie miałem. Raz ustawiona ostrość nie popłynęła a coś takiego, jak błędy prowadzenia montażu czy kiepski seeing nie miały najmniejszego znaczenia.
Wpis ten dedykuję wszystkim początkującym astrofotografom, którzy walczą z dużymi Newtonami i są na skraju wykończenia nerwowego.
Setup: Teleobiektyw Jupiter 135/4, AZ-EQ6, Atik 383L+, Ha: 20x600